Drodzy Nasi Przyjaciele,

Proponujemy dziś list z Brześcia naszej Czytelniczki Lidii Parafeniuk, która opisuje pierwsze godziny i dnie wojny – od 22 czerwca 1941 roku. Rodzina mieszkała we wsi Kocielnia Bojarska nad Muchawcem, przy samej granicy. Moi koledzy powiedzieli: „Może nie warto do tego wiosennego numeru dawać tak smutnych listów”.

Ten skromny list, pozbawiony emocji, ocen i refleksji o przeżytym, moim zdaniem, jest dziś bardzo aktualny i ważny. Gdyż wyrosło pokolenie, któremu jest ciężko uwierzyć i zrozumieć wydarzenia tamtych lat, czym jest wojna, a to było przecież tak niedawno, za życia ich dziadków. Naszą powinnością jest przekazywanie naszych rodzinnych historii młodym, by stały się częścią pamięci serc i umysłów. To pomoże młodym zrozumieć naszą przeszłość i nauczy myśleć i robić wnioski, niezależne i prawidłowe. Nauczy kochać przodków, szanować ich, podziwiać, a może kiedyś i naśladować.

Ten skromny list odbieram także jak przestrogę nam wszystkim – w niektórych krajach dziś jest amoralna, bezwzględna władza, dla której życie człowieka nic nie jest warte, dla walki o strefy wpływów gotowi rzucić na stos najlepszych synów i całe narody, chcą decydować o losach świata. Obecnie wojny mają różne oblicza… Nie możemy i dziś być bezpieczni i lekkomyślni, położenie geopolityczne i doświadczenia wielowiekowe nie pozwalają. Politycy grają swoje gry, a płacą za to zawsze zwykli ludzie – jak w historii Lidii Parafeniuk, jak w życiu każdej polskiej i białoruskiej rodziny.

Wojny trwają i dziś na różnych płaszczyznach, w różnych sferach. Wyznawcy religii chrześcijańskiej giną obecnie w wielu krajach. Katoliczka Asia BIbi, matka czworga dzieci, czeka na śmierć w pakistańskim więzieniu. Od dwóch lat w celi bez okien jest gwałcona przez strażników – i to nie interesuje prasę ani światowych feministek. Pastor Yocef Nadkarkhani czeka na egzekucję w irańskim więzieniu. Już około 40 000 chrześcijan Korei Północnej w tej chwili przeżywają w obozach koncentracyjnych gehennę równą Kołymy czy Auschwitz. W Rosji nie ma obecnie wojny jawnej, ale jest ponad 1 mln dzieci sierot. Dzieci sierot i „sierot socjalnych” (gdy rodzice są, ale pozbawieni praw rodzicielskich) jest więcej z każdym rokiem w Polsce i na Białorusi. A ile jest dzieci osamotnionych, niekochanych, nierozumianych! Chore społeczeństwo jest w wojnie z samym sobą. Kto wie, czy nie jest to najgrożniejsza z wojen? Jak być człowiekowi dzisiaj, w naszych czasach, jak zostać sobą i nie poddać się? Lidia Parfeniuk pisze że Jej rodzice, którzy przeżyli tę straszną wojnę i śmierci bliźnich, nauczyli swoje dzieci uczciwie pracować, kochać bliźnich, wierzyć i umieć przebaczać. Powiedziała nam – „Gdyby nie wiara i nadzieja, nie wytrzymali by”. Miłość, nadzieja i wiara – jak za czasów Chrystusa tak i dziś to sposób na godne życie, to lekarstwo w cierpieniach.

„Dobra nowina o zmartwychwstaniu Chrystusa oświeca swoim blaskiem także życie doczesne. Mówi nam, że zawsze, nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji, jest możliwy nowy początek. Nigdy nie można mówić, że wszystko jest stracone, nigdy nie wolno potępić człowieka, bo zawsze, dopóki żyje, może się jeszcze zmienić. Nigdy nie wolno zwątpić w trudnościach, chociaż byłyby wielkie i ciężkie jak ten kamień grobowy Chrystusa. Bo Bóg, który daje krzyż, jest Bogiem, który sprawia zmartwychwstanie, bo krzyż, grób i zmartwychwstanie to nierozłączne elementy tej samej tajemnicy” głosi abp Stanisław Budzik.

Alina Jaroszewicz

 

Szanowna Redakcjo,

Każdy człowiek ma swój ulubiony zakątek na ziemi. Dla mnie jest to wieś Kotielnia Bojarska w obwodzie brzeskim. W tym miejscu urodziłam się, dorastałam, wyszłam za mąż, a potem przeniosłam się do Brześcia. Lecz najmilsze sercu wspomnienia sięgają okresu, gdy żyłam na wsi. Ludzie tam byli uczciwi i pracowici. Wiosną, gdy rozlewał się Bug, mieszkańcy wsi czuli się bezpiecznie. Zawdzięczali to swoim przodkom, którzy ulokowali wieś na wyżynie. Za to gdy woda wracała z powrotem do nurtu, w każdym zagłębieniu zalanej przedtem równiny, między wsią a rzeką, zostawało dużo ryb i mułu rzecznego. Właśnie dlatego mieszkańców wsi nazywano „pszenicznikami”.

W czasie pierwszej wojny światowej wieś została zrujnowana i odbudowano ją dopiero po powrocie jej mieszkańców z uchodźstwa. Nikt wtedy nawet nie przypuszczał, że najgorsze próby dla mieszkańców Kotielnej Bojarskiej rozpoczną się dopiero na początku drugiej wojny światowej. 22 czerwca 1941 roku o godzinie 4 nad ranem straszny huk obudził wszystkich mieszkańców w domu rodziców. Mama na początku pomyślała, że to silna burza. Lecz gdy potężne uderzenie w ścianę wstrząsnęło całym domem, tata powiedział: „Zaczęła się wojna”. Gdy zakładał buty, z drewnianej ściany do pokoju poleciały drzazgi. Dwie moje siostry, ośmioletnia Maria i sześcioletnia Ninoczka, obudziły się i leżały w łóżku. Mama, klęcząc przy łóżku, przytuliła dziewczynki do siebie. Poprosiła tatę, by schował się wraz z dziewczynkami do niewielkiej piwnicy, gdzie przechowywano warzywa. Ojciec nie zgodził się. Powiedział, że w piwnicy nawet nie znajdą, by pochować. Gdy po raz kolejny odłamki pocisków uderzyły w ścianę naszego domku, młodsza siostra i tata zostali ranni, ponieważ byli bliżej ściany. Rodzice podjęli decyzję, by wydostać się ze swojego domu do sąsiedniego, ceglanego. Mieli nadzieję, że tam się uratują. Tata, już ranny, wziął na ręce ranną Ninoczkę i wyszedł z domu. W tej chwili tuż obok nich spadł pocisk i jego odłamki trafiły w nich. Wtedy ranną podwójnie córkę bierze na ręce mama, a tata próbuje pełznąć za nimi po ziemi w kierunku sąsiedniego domu. Na początku bombardowania rodzice myśleli, że być może inni mieszkańcy wsi zdążyli ukryć się. Gdy trafili do sąsiedniego domu, okazało się, że tam już byli inni ranni mieszkańcy wsi.

Nad ranem do wsi weszli Niemcy. Okazało się, że hitlerowcy bombardowali tą część wsi, gdzie znajdowały się sowieckie oddziały pograniczne. Byli czasowo zakwaterowani na okres ćwiczeń. W tej części wsi znajdował się i nasz dom (zachował się do dnia dzisiejszego).

Z kolei dom mojej babci znajdował się w innej części wsi. Ten odcinek był ostrzeliwany z mniejszą intensywnością i mieszkańcy mieli możliwość ucieczki do pobliskiego fortu. Lecz Babcia, widząc, że płonie nasza część wsi, gdzie mieszkała moja rodzina, pobiegła do nas na pomoc. Lecz w drodze do naszego domu kula trafiła ją i Babcia zmarła na miejscu.

Rano, gdy wyjrzało słońce, wieś była nie do poznania. Kilka domów spłonęło, inne były zrujnowane, słychać było jęki i płacz. Syn naszego sąsiada też zginął. Jego ciało wynieśli do ogrodu i przykryli prześcieradłem. Miejscowego cieślę Gerasima poprosili o zrobienie trumny. Gdy Gerasim schylił się nad deskami, zobaczył to stojący na pagórku za szopą żołnierz niemiecki. Bez namysłu wystrzelił do niego. Gerasim zmarł na miejscu.

Hitlerowcy nie spodziewali się, że aż tylu mieszkańców wsi przeżyje bombardowanie. Za pomocą tłumacza kazano wywiesić białe flagi w domach, gdzie są ranni. Flaga była wywieszona i w naszym domu. Niemiecki lekarz nie mógł zrozumieć, jak ciężko ranne sześcioletnie dziecko, będąc przytomne, patrzy na niego w milczeniu i nie płacze. Tatę z Ninoczką zabrali do szpitala w Brześciu. Szpital znajdował się w budynku, gdzie obecnie jest oddział onkologiczny. Lekarzy i personelu medycznego praktycznie nie było. Dlatego gdy Ninoczka prosiła o wodę, słyszała tylko ciszę. Mamę tam nie wpuszczano. Szóstego dnia zmarła, a tatę przenieśli do szpitala kolejowego. Mama, mobilizując resztki sił po pogrzebie Babci, pochowała własną córkę. Niemiec, stojąc u wejścia na cmentarz, nie chciał jej wpuścić, bo głośno płakała. Lecz jednak go ubłagała i robiąc wielką usługę jednak wpuścił ją, by mogła pożegnać się z córką.

Ojciec ciągle był w szpitalu. Mama codziennie nosiła tam jedzenie karmiąc nie tylko tatę, lecz i całą resztę głodnych i wycieńczonych ludzi. Po trzech miesiącach, mama, zobaczywszy puste łóżko szpitalne straciła przytomność. Jednak okazało się, że tata pierwszy raz wyszedł na spacer. Wkrótce wyszedł ze szpitala, chociaż rany jeszcze się nie zagoiły.

Zapasy jedzenia, które mieliśmy w domu, kończyły się. Rodzina zaczęła głodować. Ojciec, zawsze taki silny, mężny, zdecydowany, nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Chodził w pole za wsią i do nocy nie wracał do domu. Mama zaczęła teraz i o niego poważnie się niepokoić.

Niemcy, gdy się dowiedzieli, że ojciec jest rybakiem i ma łódkę oraz sieci, wzięli go do pracy nad Bugiem. Łowił ryby, choć był jeszcze zbyt słaby. Jednak były w tej pracy i dobre strony. Dzięki niej nasza rodzina więcej nie głodowała. Tę pracę ojciec wykonywał aż do wyzwolenia.

Skończyła się wojna. Goiły się rany duchowe i cielesne. Po wojnie w naszej rodzinie urodziły się jeszcze dwie dziewczynki. Minęły lata. Rodzice już nie żyją. Każda córka ma swoją rodzinę, dzieci, wnuki. Ale gdy nie mogę spać, myślami wracam do tego niewielkiego, poszarpanego wojną domu w mojej wsi, gdzie żyli moi rodzice, którzy nauczyli nas uczciwie pracować, kochać bliźnich, zawsze wierzyć w lepsze i umieć przebaczać.

Lidia Parafeniuk

Brześć

 

Kochani Przyjaciele,

Stokrotne dzięki za następny wspaniały kwartalnik zawierający jak zwykle całą masę interesujących materiałów. Bardzo wzruszający był dział „Światło Alaksieja Dubrouskiego”. Widać jak wielką stratę ponosi nasz kwartalnik „Echa Polesia”, ale ufajmy, że nowe wspaniałe osoby dołączą do pracy. Cieszę się, że coraz więcej jest wieści o pracy drużyn harcerskich i ich zaangażowaniu w życiu polskich organizacji.

Jeszcze raz dziękuję za portrety Ojca Świętego. Jak już poprzednio wspomniałam, część z nich zawiozłam do Polskiej Szkoły w Melbourne. Na ostatnim obozie harcerskim w styczniu rozdaliśmy parę obrazów z podpisem za wyróżnienie w konkursie pn. „Polski Papież Błogosławiony Jan Paweł II”. Dzięki za to, trudno sobie wymyślić lepsze nagrody.

Artykuły o Polesiu czyta się zawsze z zapartym tchem – tyle miłości i uczucia wyczuwa się prawie z każdego zdania. Myślę, że wielu ludzi zazdrości mieszkańcom Polesia, że jest to tak piękna kraina, i że jej mieszkańcy w jakimkolwiek wieku i okresie potrafią to docenić. (…).

Serdecznie Was pozdrawia –

Halina Prociuk

Sydney, Australia

qq

Udostępnij na: