Na Polesiu wciąż dłubią czółna. To nie tylko piękny obrazek z przeszłości, ale żywa tradycja, która ocalała mimo zmian cywilizacyjnych. Czółno – po polsku najczęściej mówiono „dubianka” albo po prostu „dąb” – to łódź wydłubana z jednego, potężnego pnia dębowego. W dolinie Prypeci takie łodzie miały charakterystyczną sylwetkę: ostry dziób i rufa, długi kadłub, a do tego krótkie, jednoliste wiosło z poprzeczką na rękojeści.

Tą łodzią na Polesiu robiło się wszystko. Służyła do połowu ryb, przewozu ludzi i towarów, jako prom przez rozlewiska. Wiosną, gdy rzeka wylewała na szerokie łęgi, czółno pozostawało jedynym środkiem komunikacji – bez niego nie dało się dostać ani do sąsiada, ani do sklepu, ani do kościoła. Po Prypeci pływały prawdziwe „kolosy” o długości ponad dziesięciu metrów, zdolne unieść znaczne ładunki. W codziennym życiu używano mniejszych – od około dwóch i pół metra wzwyż. Ostry dziób pozwalał bezszelestnie wsuwać się w trzcinę i krzaki na brzegu podczas polowania na kaczki.

Czółno ma niezwykle szybki, „nerwowy” chód. Doświadczony wioślarz potrafi nim manewrować jak piórkiem, ale trzeba uważać – jeśli zbyt mocno pociągnąć wiosłem spod dna, łódź nie zatrzyma się od razu, lecz potrafi zrobić szybki obrót w miejscu.

Dębu na Polesiu nigdy nie brakowało, a człowiek od dawna cenił jego twardość i długowieczność. Co więcej, zanurzony w wodzie dąb jeszcze bardziej twardnieje. Nic dziwnego, że wydłubane z niego czółno służyło latami, a w wielu okolicach samo nazywało się je po prostu „dębem”. Mniejsze łódki, robione na jedną czy dwie osoby z innych gatunków drewna, otrzymywały nazwy od materiału: lipówka, osinówka, wierzbowka. Na Polesiu nadano im też żartobliwe, ale mówiące wiele miano „duszegubki” – lekkie, przewrotne, łatwo wywracające się tratwy, które niejednego przyprawiły o strach.

Żeby poprawić stateczność takich łódek, zaczęto do nich przybijać „skrzydła” z desek – powstawała wtedy łódź zwana szugaleją. Kiedy jednak upowszechniły się łodzie w całości robione z desek, szugaleje zniknęły z pejzażu Polesia. Czółna natomiast przetrwały. Wykopaliska pokazują, że na ziemiach dzisiejszej Białorusi znane były już w epoce neolitu i przez tysiąclecia użytkowano je w całym regionie. Dopiero pod koniec XIX i na początku XX wieku zaczęły ustępować miejsca łodziom szkutniczym.

Nie było to rzemiosło zarezerwowane dla nielicznych mistrzów. W tradycyjnej wsi niemal każdy mężczyzna potrafił wydłubać czółno na własne potrzeby. Chłopców od dziecka uczono „dłubania”: robili w ten sposób naczynia, meble, słynne poleskie bony – coś pomiędzy kufrem a beczką – kuchenne szafki, koryta na wodę w studni (kajduby) czy wydrążone pnie dla bartników. Narzędzia były proste i te same do wszystkich tych prac: topór, ciosło, dłuto, różnego rodzaju noże i rylce. Dziś tylko nieliczni podejmują się takiej roboty – częściej na potrzeby turystyki czy jako pamiątki – ale po Prypeci wciąż można zobaczyć prawdziwe, pracujące czółna.

W podtrzymywaniu tej starej tradycji pomaga Narodowy Park „Prypecki”. W otwartym w 2012 roku Muzeum Przyrody w Laskowiczach znajduje się dębowe czółno wykonane przez mistrza Leonida Szweca z wioski Piererów w rejonie Żytkowickim (obwód homelski).

Do Leonida Szweca można zajrzeć osobiście. To nie tylko okazja, by dotknąć żywej historii, ale też zobaczyć, jak czółno porusza się po wodzie i przekonać się, że dla wielu mieszkańców nadprypeckich wiosek jest ono do dziś pełnoprawnym środkiem transportu. Gospodyni, Tamara Gieorgijewna, wita męża wracającego z ryb i od razu bierze się za domowe zajęcia, a Leonid Iwanowicz opowiada o narzędziach, którymi posługuje się przy wydłubywaniu łodzi. Używa pięciu podstawowych: siekiery, struga, dwóch rodzajów dłut–kopułów (prostego i kolankowego) oraz hebla. Dziś wspomaga się także piłą spalinową, co bardzo przyspiesza pracę. We dwóch można wyrobić się nawet w jeden dzień, podczas gdy dawniej sama „czysta robota” zajmowała około dwóch tygodni.

Jest jednak kilka zasad, których mistrzowie przestrzegają do dziś. Nigdy nie bierze się dębu trafionego piorunem ani drzewa z próchnem. Ojciec Leonida czółen nie robił – raz kupił jedno od mistrza i używał go przez 25 lat. Prawdziwym specjalistą był dziadek, Nikiфор Maksimowicz Ilienia z Chwojeńska, znany na całą okolicę cieśla i bednarz. Jego hebel służy wnukowi do dziś, a w szopie można jeszcze znaleźć dawne sieci i „żak” – specjalną pułapkę na ryby, jaką dziś ogląda się co najwyżej w muzeach.

Sztuki rzeźbienia czółen Leonid uczył się przede wszystkim od mistrzów z Piererowa – Wiktora Jakubowicza i Wasilija Masły. To oni przekazali mu najważniejsze zasady: żeby łódź była szybka i dobrze „szła” po rzece, powinna mieć co najmniej 5 metrów 20 centymetrów długości. Krótsza będzie zbyt nerwowa i podatna na obrót. Szerokość gotowego czółna nie może być mniejsza niż 65 centymetrów – i to po odrzuceniu kory oraz zewnętrznej warstwy drewna. W środku wydłubuje się zwykle dwie ławki, zachowując odpowiednie odległości dla równowagi.

Czółno pod prąd idzie znacznie lepiej niż zwykła łódka – tu tkwi jego ogromna przewaga.

Czółna na Prypeci to nie tylko praktyczny środek transportu, ale także część niematerialnego dziedzictwa Polesia. Wydłubane z dębu, pachnące świeżym drewnem i wodą, łączą współczesnych mieszkańców z całymi pokoleniami ludzi, którzy przed nimi przemierzali rzekę w ten sam sposób. Dzięki takim mistrzom jak Leonid Szwec i wsparciu instytucji, jak Narodowy Park „Prypecki”, stara sztuka dłubania czółen wciąż żyje – i wciąż można ją zobaczyć własnymi oczami, a nie tylko na kartach książek czy w muzealnych gablotach.

Red.

Udostępnij na: