„Nieprzemierzone okiem trzęsawisk obszary, snują mi się niekiedy, jakby senne mary, lasy ciemne i gęste, jak gdyby jaskinie; rzeka, co między łożą, a sitowiem płynie. I ta cisza powietrzna, rzadko przerywana, ostrym krzykiem żurawia, klekotem bociana, albo pluskiem czółna po spokojnej fali, kiedy rybak z węcierzem przemknie się w oddali…”
Tak, opisuje swe poleskie wspomnienia Władysław Syrokomla, a turysta podziela te wrażenia poety już za Brześciem nad Bugiem, gdy pociąg unosić go pocznie coraz dalej ku wschodowi. Przed oczami podróżnika sunie pozornie jednostajna panorama: okiem nieogarnięte podmokłe łąki, gdzie błąkają się pasące się krowiny, spoglądając na pastuszków, siedzących dokoła dymiącego ogniska i na czujnego kundla, baczącego na wszystko. Na łąkach tu i tam błysnie zwierciadło większego rozlewiska lub jeziora w otoku oceretów i sitowia, srebrna struga nieznanej rzeczułki; zaczerni się zwarty gąszcz ciemnych olszyn, a dalej – poprzez opary zamajaczy granatowa ściana lasu. Zrzadka przesunie się przed oczami wioska, jakaś tajemnicza, z czarnymi strzechami słomianymi, nasuniętymi niby czapy na małe oczki – okienka, przysadzistych, w ziemię wrośniętych chatek.
I tak aż het – do samej stolicy Polesia – Pińska! Monotonny, zda się, niewesoły krajobraz.
Dość jednak rozejrzeć się uważnie, a wnet się spostrzeże bujne i pociągające swoją pierwotnością i żywiołową swobodą życie tego kraju. Tuż pod mostem kolejowym wyskakują z wody jakieś duże, srebrzyste ryby. Gonią zdobycz, lub zmykają przed pościgiem bandyty-szczupaka. Ponad zaroślami krążą stada kaczek. Jęczą rybitwy nad wodą. Przeciąga klucz żurawi. Na załomie rzeczki śmignie dłubanka rybacka, taka sama, jakiej używali przed wiekami starodawni, tragiczni mieszkańcy tej ziemi – słowiańscy Wenetowie, Kostobocy, Sławonowie i Dulebowie, którzy zginęli pod ciosami koczowników Awarów. Zamieszkiwali oni te ziemie zapewne od tej zamierzchłej doby, gdy cofnął się stąd lodowiec, pozostawiając po sobie jeziora, zalewy, bagniska, i wały piachów, niewiedzieć skąd tu zawleczonych. Dwa miliony Poleszczuków pochodzi od tych ludów starodawnych, które wytworzyły nowy szczep Drewlan. W żyłach tych najbliższych przodków Poleszuka krążyła krew słowiańska, lecz któż zmierzy, ile wpłynęło do niej krwi tych licznych przybyszów, co pokojowo lub zbrojnie osiadało w dżungli, przeciętej Prypecią, Piną i Jasiołdą, i żyło, kryjąc się przed przeważającymi się hordami koczowników, przed ściągających ich prawem i przed coraz bardziej zawiłym wrogiem dla nich, życiem wielkich skupisk ludzkich.
Po Unii Lubelskiej, ten związany z Litwą kraj przyłączył się również do Rzeczypospolitej Polskiej. Dzika to była, pustynna, prawie niezaludniona i nieznana ziemia. Polska w krótkim czasie zaludniła ją, wzbogaciła i opromieniła swoją kulturą. Wiele się do tego przyłożyła skrzętna, gospodarna, mądra i energiczna królowa Bona, małżonka Zygmunta Starego i matka twórcy Unii polsko-litewskiej, Zygmunta Augusta. Ona to zaludniła ten kraj polskimi osadnikami, co to z biegiem czasu, pozostawieni samym sobie, zruszczyli się, schłopieli, choć nierzadko mieli klejnoty szlacheckie, i w końcu nawet wiarę wschodnią przyjęli. Dopiero teraz dawna polska ludność budzi się z długowiecznego uśpienia i czuje, że z krwi, kości i marzeń należy do wielkiej polskiej Macierzy.
Pod wpływem zabiegów Jagiellonów i niektórych późniejszych królów, możni panowie polscy i litewscy zwrócili uwagę na Polesie i wśród bagien, trzęsawisk i puszcz wznieśli sobie wspaniałe siedziby, klasztory, świątynie, odbudowali grody potomków Kiejstuta i Olgierda: Pińsk, Dawidgródek, Turów, Słuck, Włodawe, Kobryń. Takiego dzieła i innego jeszcze — osuszenia niektórych błot, przełożenia traktów, wprowadzenia oświaty, organizacji handlu i udoskonalenia rolnictwa dokonali Polacy. W dobie upadku Polski wspólna z Poleszukami ciężka, sieroca dola zbratała tych dawnych Polaków z potomkami Drewlan i pociągnęła ich pokostem szarym, siermiężnołapciowym, okryła pleśnią i mchem, co rośnie i wżera się nawet w piony dębów wiekowych, sędziwych sosen dziuplastych i głazów rozrzuconych po „hałach“ i borach poleskich. Rosną, lecz nie mają siły, by do reszty zeżreć te piony i głazy. Tak też i ów pokost szary, ta polska polewa, jednobarwna z suchymi „czoratami“ na „nietrach“, nie wyżarła polskości z dusz wychodźców spoza Bugu, po zaściankach i wioskach kraju tego od najdawniejszych lat osiadłych. Niechże szukają ich i żarem serc swoich ogrzewają turyści te polskie strażnice duchowe na wschodniej rubieży Rzeczypospolitej. Ludzi tych znaleźć można na rynku w Pińsku, Dawidgródku i Horodyszczu i na zbiegowiskach wszelkich łodzi: obijanków, szuhalej, duszehubek, bajdaków i dubasów, tuż pod murami wspaniałej kolegiaty jezuickiej w Pińsku, skąd misję swoją rozpoczął męczennik, apostoł katolicyzmu i polskości, św. Andrzej Bobola.
Pińsk — to stara włość Giedyminowiczów i Olelkowiczów, a potem własność królowej Bony, historyczna stolica Polesia, krainy, która wydała Naruszewicza, Kościuszkę, Traugutta, znakomitą powieściopisarkę Marię Rodziewiczównę i wielu innych sławnych ludzi…
Umiejsciwszy się na połączeniu Piny i Strumienia, stał się Pińsk sercem całego Polesia. Stąd łatwo jest dostać się statkiem lub łodzią do Horodyszcza i kanału Ogińskiego, jeziorem Wyganowskim — do Słonima, Prypecią i Hornymiem — do Dowigródka, Stochodem — do Lubieszowa, Styrem — do Łucka, kajakiem zaś wszędzie — do każdego niemal zakątka, aby tylko w promieniach słońca lub księżyca jarzyła się i lśniła smuga burej, mętnej wody, pełnej mułu, rzęs, białych nenufarów i pierwotnego piękna oceretów i haszczy leśnych.
Piękne są w Pińsku Kościoł i kolegium o.o. Jezuitów z w. XVII, katedra zbudowana w w. XIV przez o.o. Franciszkanów i ciekawe są niektóre stare gmachy, muzeum, fabryki zapałek i dykty, port wojenny i stacja radiowa.
W okolicy Pińska, nad jeziorem Horodyskim i Jasiołdą, pozostały jeszcze ruiny klasztoru Benedyktyńskiego i kościół, z fundacji Kopciów wzniesiony w w. XVII, a obok — dzwonnica i lekka arkada, łącząca niegdyś Dom Boży z siedzibą braci zakonnych. W w. XVIII kościół ten miał zostały modne wówczas kształty barokowe i dobre freski — a dziś, w podziemiu, niezmąconej niczym ciszy długo spoczywały kości Benedyktynów. Nawet szwedczy rajtarowie podczas „Potopu” oszczędzili ich trumny, lecz żołdacy rosyjscy splądrowali miejsce ostatniego spoczynku zakonników. Zresztą drogo zapłacili za to, gdyż z furią niebywałą zaatakował tutaj dzikich napastników oddział młodej flotylli pińskiej. Okoliczne wioski zaludnione są przez Polaków. Wytrwali oni mimo wszystkich przeciwności przy wierze ojców, o których dziejach opowiada dzieciom nauczyciel w szkole polskiej, co to tuli się do stóp wzgórza w Horodyszczu, starego prasłowiańskiego grodu.
Nad Hornymiem, między trzema jego odnogami, króluje malowniczy, ożywiony, słynny z pięknych kobiet, strojów z w. XVIII, słodkich śliwek, tanich a dobrych butów juchtowych, kołatek i zberkadełek dla bydła, z handlu zbożem, drzewem, lnem i rybami — Dawidgródek. Był on niegdyś stolicą udzielnego księstwa i przechował resztki dawnych wałów, fundamenty zamku i wież strażniczych, teraz jest ośrodkiem ordynacji Radziwiłłów poleskich. W pobliżu na górze znajdują się wykopaliska starosłowiańskie, gdzie wykryto osadę również starą, jak Biskupin w Wielkopolsce. Obwód Dawidgródka jest rajem dla myśliwych i rybaków. Mieści się tam rezerwat łosi, w lasach słyną tokowiska cietrzewi i głuszców. Zarośla oceretów, wierzby i wiklin — to królestwo kaczek, czapel, kulików, żurawi, kszyków. Gnieżdżą się tam nawet dzikie gęsi i łabędzie wędrowne, zatrzymując się tu w swym locie na północ.
Jeżeli kajakiem lub obijankiem poleskim przedostać się na dzikie rozlewiska i wypłynąć w mrok podmokłych lasów, można tam ujrzeć rzeczy cudowne i niezapomniane. Ogłuszą tam turystę krzyki, rozhowory, rechotanie, poświsty, jęki i kraczenie ptactwa wodnego, klangor żurawi, drapieżne kwilenie jastrzębi i sokołów, zawieszonych pod obłokami. Do brzegu rzek przedzierają się przez haszcze dziki szczeciniaste i rudel sarn płowych, o świcie po moczarze, jak duch, zamajaczy łoś, który przedarł się przez granicę rezerwatu; za nimi suną szare cienie wilczej zgrai, świecąc ślepiami; pęta się lis, idąc tropem zajęczym, lub do ptasich skradając się gniazd; już tam i sam klecą swoje budowiska i żeremia rodzinki bobrowe, zwabiając rysia, ale ponad tym wszystkim panuje człek wodny, łąkowy, leśny i bagienny — Poleszuk, szary, jak opary poranne, niewidzialny niemal wśród bajorzysk, lecz wszystko widzący. Z szałasu leśnego, czy z rybackiego „kurenia” nad wartem rzecznym dotrze on wszędzie na chyżej, zwinnej łódce, dojrzy każdy trop, każdy lęk i każdy, najsłabszy bodaj dźwięk słuchem pochwyci i zapamięta.
Ze swych rzek i jezior niezliczonymi sieciami, pułapkami i przemyślnymi przyrządami wydobędzie on bogactwo tej ziemi — ryby. Nie ukryje się przed nimi ani szczupak drapieżny, ani olbrzym ciemnej toni — sum, ani daleki wędrowiec z morza Czarnego — jesiotr. Poleszuk podprowadzi turystę do legowisk zwierzęcych, do gniazd ptasich, do odmętów pełnych ryb i ukrytych na głębinie tajemnic siwych.
Przybysz z wielkiego, rojnego miasta, ujrzy tam wielką tajemnicę i czarowne, mroczne piękno Polesia. Przedziwny to kraj, gdzie niemal w sercu Europy przetrwała burze dziejowe i wspaniały wzrost postępu — dżungla, co to, osuszona i zagospodarowana, rychło już łanami żyta, jęczmienia, owsa i lnu okryje się dumnie i zapomni, jak to było tu za dawnych, pogańskich jeszcze czasów.
F.A. OSSENDOWSKI