Obchód Wielkanocy był na Polesiu równocześnie świętem wiosny, która zaczynała się tam o parę tygodni wcześniej niż na północnej Wileńszczyźnie. Wylew Prypeci sięgał prawie do horyzontu, z wody wystawały tylko wierzchołki większych drzew na łąkach. Na jasnej tafli wody tańczyły smugi słońca, krzaki spirei pokrywały się zieloną mgiełką, na kasztanach i bzach pęczniały pąki i niebieski barwinek kwitł w cieniu drzew. Wszystkie okna stały otwarte, wiatr powiewał białymi firankami. Przygotowanie do święconego odbywało się w domu pełnym przeciągów. W sobotę wieczór niesiono przez dziedziniec, jak w procesji, baby, drewniane podstawki z mazurkami i półmiski z mięsiwem.

Dolina Prypeci w maju. Foto: A.Dubrowski

Święcone urządzano tradycyjnie w bibliotece, na piętrze starego domu, której trzy okna wychodziły na balkon, z widokiem wprost na rzekę. Pośrodku długiego stołu stała zielona altanka, a w niej baranek z cukru z czerwoną chorągiewką, baumkuchen stał zawsze od strony rzeki, głowizna, udekorowana widłakami, od strony drzwi prowadzących na schody. Wzdłuż szafy z książkami, przy osobnym stole zasiadała służba i oficjaliści, trzy inne stoły były ustawione naprzeciwko, pod lustrem i obrazami Sybilli i Bachantki, malowanymi przez pannę Jadwigę. Moja babka witała wchodzących, trzymając w ręku talerzyk z pokrojonym w plasterki jajkiem święconym. Wszyscy mówili o jedzeniu, pamiętano o upodobaniach każdego przy pieczeniu mazurków. Moja babka niepokoiła się, czy głuszec jest dostatecznie miękki, potem powstawało zamieszanie, czyli tak zwany gwałcik, bo albo barszcz podano za zimny, albo zabrakło majonezu. Wujcio Rucio z uprzejmym niedowierzaniem kosztował mazurka z serem. Zwabiona zapachem hiacyntów w doniczkach, pierwsza pszczoła, brzęcząc, wlatywała przez okno.

Dwór Kieniewiczów w Dereszewiczac

Po obrzędzie święconego trwającym przeszło dwa dni biblioteka schodziła do rzędu mieszkalnego pokoju, używanego albo przez gości, albo przez domowników. Mahoniowe łóżka wracały na swoje miejsca pod Sybillę i Bachantkę, kanapa pod lustro. Ciocia Klosia miała pod swoją pieczą klucze od wszystkich szaf z książkami. Najstarsze książki zajmowały całą ścianę w dużym pokoju na piętrze, ale pełno było innych w galerii nowego domu, w przejściu przed przepierzeniem prowadzącym do pokoju cioci Kamilki. Na stołach obu salonów leżały cenniejsze wydania ilustrowane, Pan Tadeusz i Maria Malczewskiego z rysunkami Andriollego, wydania francuskie z epoki Ludwika Filipa, Les femmes de la Biblie, Les femmes de Shakespeare i główki Stachiewicza do powieści Sienkiewicza. Wszystkie kochałam i znała na pamięć, wertując też oprawne „Tygodniki Ilustrowane” i „Kłosy”.

Janina z Puttkamerów Żółtowska, fragment książki „Inne czasy, inni ludzie’’ (Londyn, 1998)

Udostępnij na: