Ku 100-leciu diecezji Pińskiej

Miasto formalnie pustoszeje. Do kościoła zjawia się wiernych coraz mniej. Ks. Fr. Jankowski i ks. J.Rosiak uważają również, iż bezpieczniej będzie na wsi i udają się do Skoków. W mieście i na Kijówce zostaję sam. Mszę Św. odprawiam tylko w dużym kościele, jadam i nocuję na Kijówce. Dużą plebanię zostawiam pod opieką stróża – Mikołaja (Rosjanina), zaufanego śp. Ks. Urbanowicza. Większą część dnia spędzam w mieście, pod wieczór udaje się do domu.

24.VII. koło 17-ej wracam do domu. Ulice puste. Tylko dwie osoby na długiej ulicy 3-go Maja spotkałem… Szedłem pieszo w sutannie z teczką w której był brewiarz, klucze od kościoła i inne drobiazgi. W tym ogromny huk ze świstem – to jakiś duży pocisk upadł gdzieś blisko, aż się schyliłem. Idę dalej krokiem dość równym. Do domu jeszcze daleko. Poleciłem się Bogu. Naraz słyszę huk motoru poza mną. To kilu uzbrojonych Niemców w krótkich koszulkach letnich na karosjerze, gotowych do skoku. Minęli mnie i zatrzymali się na ulicy Sobieskiego, na skrzyżowaniu dróg. Zdawało mi się, że jeden z nich wskazuje na mnie. Zbliżam się z pewną obawą (pamiętając wypadek w 1941 roku). Zdobywam się na odwagę i pytam po niemiecku: Czego sobie życzą? Pada odpowiedź: Nic! Ale dodał aby iść dalej. Nie oglądając się poszedłem. Byłem jednak niespokojny. Do domu doszedłem szczęśliwie. Wystrzałów armatnich tego dnia już więcej nie było.

25 lipca obudziłem się na huk kanonady niemieckiej. Armaty stały o 150 m od domu i kaplicy. Strzelali na wschód – skąd na razie pociski do nas nie sięgały. Zrozumieliśmy, że jesteśmy już na linii frontu. Uradziliśmy, że bezpieczniej będzie poza domem. O kilkanaście kroków od kaplicy i od domu leżało kilka kloców dębowych o średnicy 50 –80 cm. Pospiesznie wykopaliśmy pod nimi dół na 10 osób. Tam też kryliśmy się od nieproszonych kul i pocisków. Naturalnie trzeba było cos zjeść, nakarmić i napoić krowę i drób. Czyniliśmy to bardzo rano lub w nocy. Ogień w piecu także paliliśmy tylko w nocy. W dzień przebiegaliśmy przestrzeń otwartą chyłkiem, szybko i pojedynczo. Mszę św. odprawiałem rano z udziałem kilku osób w kaplicy. Tylko 28.VII Mszy św. nie miałem z powodu nieustannego ognia karabinów.

Armaty niemieckie stale dymiły. Gdy w południe nieco się uspokoiło – podszedł do nas cywil, ale okazało się że to był żołnierz niemiecki bez czapki i odznak wojskowych i wskazał nam, że w odległości 1,5 km na pobliski fort dodając że tam już są bolszewicy – i odszedł. Zaczęliśmy wychodzić ze schronu zachowując ostrożność. W plebani żadnych szkód nie było. Pocisk armatni uderzył w podwalinę, wyszczerbił cegłę z fundamentu i gdzieś się zarył pod podłogą. W kaplicy wybito 8 szyb w oknach. Wieczorem już wszystko uspokoiło się na dobre. Nie było już Niemców ani ich armat. Gdzieś około godz. 23-ciej ogromny huk i zryw na forcie III, odległym od nas o 1 kilometr. Huk był tak silny, że dach plebani podniósł się i szyby z okien wyleciały. Po kilkunastu minutach na szosie odległej o 150 metrów poczłapał jakiś jeździec. Wzięliśmy go za wywiadowcę. Zdecydowaliśmy iść na spoczynek.

29.VII wczesnym rankiem odprawiłem Mszę Św. w kaplicy. Zaledwie skończyłem gdy nadbiegł zdyszany posłaniec mówiąc, że jestem potrzebny w dużym kościele. Ruszam więc natychmiast w sutannie. Po drodze spotykam żołnierzy sowieckich różnie ubranych. W kancelarii szafa z księgami metrykalnymi otwarta, dwa biurka wywrócone, papier czysty zabrany. Stwierdziłem brak maszyny do pisania i zegara ściennego. Stróż powiada, że złodzieja nie złapał… W kościele nowych uszkodzeń nie ma. Okna były pobite jeszcze na długo przed odejściem Niemców w czasie bombardowania.

Cały dzień odwiedzają wojskowi i nie wojskowi. Rozmawiamy o religii, o kościele, muzyce. Proszą abym zagrał na organach… Dopiero na drugi dzień zjawiło się kilku naszych parafian. Modlę się z nimi w kościele dziękując Bogu za ocalenie. Na czwarty dzień wraca ks. Jerzy Rosik ze Skoków. Czuł się tam źle. Ks. Jankowski nie wrócił. Kryjąc się od kul, zawędrował za Bug i tam już pozostał.

W Brześciu teraz są trzy parafie i trzech księży. W mieście ks. Rosiak, na Grajewce ks. Łazar i ja na Kijówce. Rozpoczęliśmy nowy okres w życiu naszym i naszych parafii. Nabożeństwa w kościołach w niedziele i święta oraz w dni powszednie odbywały się normalnie. Pomagaliśmy sobie nawzajem, zwłaszcza w uroczystości odpustowe i w czasie spowiedzi.

Zaraz po wojnie o Brześć przeprowadziliśmy remont kościoła na zewnątrz. Wstawiono okna w miejsce wyrwanych ram, oszklono wybite szyby, pomalowano ściany (naprawiając uszkodzenia) na kolor lekko żółty. W adwencie 1944 zjawił się ks. Jan Węckiewicz były proboszcz Grajewski. Przyszedł na przepustkę od władz wojskowych jako sanitariusz z przepaską na ręku. Był jeden dzień. Przy pożegnaniu wręczył mi dwie butelki wina mszalnego ze słowami: Proszę to wino przyjąć bo ja muszę wracać. Tak wyglądało, że tym winem chce nas zachęcić do pozostania na miejscu.

To jednak było zbyteczne nam przypominać bo zostaliśmy dobrowolnie. Przyznam się, że przyjmowałem je niechętnie czując się wolnym w swoich decyzjach i jakby trochę urażony. Nadto pierwsza butelka wypadła mi z rąk i rozbiła się. Usłyszałem uwagę: Co ksiądz zrobił? Odpowiedziałem – Nic takiego – to po prostu wypadek. Zasmucił się nasz senior i pośpiesznie odszedł.

Już we wrześniu 1944 r. rozeszła się pogłoska o możliwości wyjazdu za Bug – na zasadzie wymiany ludności. Polacy maja wyjechać do Polski Ludowej a stamtąd do nas maja przybyć Białorusini. Okazało się to prawdą. Już 4.XII. odjechał z Brześcia pierwszy transport. Było to dość wcześnie. Na większości terytorium Polski trwały jeszcze walki a Warszawa znajdowała się w ręku Niemców. Mimo to wyjeżdżali. My kapłani byliśmy tu potrzebni. Wielu kapłanów nie powróciło do Brześcia od bitwy o miasto – ludności polskiej, katolickiej w tej okolicy było dużo. Wiele parafii okolicznych pozostało bez pasterzy. Minęło Boże Narodzenie.Wiernych były pełne kościoły.

Rok 1945. Większość rozmów o wyjeździe za Bug. Jedzie pan – Jadę ! A Pan? Zostaję. Dokąd mam jechać? Tu się urodziłem. Lub: zaczekam. Żal rzucać swoje i jechać w nieznane. Albo mnie tam czekają? I tym podobne rozmowy. A my trwamy z ludem – gdzie trzoda tam pasterz. Wypełniamy obowiązki rzetelnie. Nikomu udzielać rady nie możemy, bo sami nie wiemy jak się przyszłość ułoży.

Aż oto 22.I.1945 – odlot! – Czy jaskółki? Nie! Wróbla. Tak brzmi nazwisko księdza w języku wschodnim – Wierobiej. Chociaż ptak ten nigdy nie opuszcza człowieka, nie zna odlotu… Właśnie otrzymuję kartkę: Do ks. Dziekana w Brześciu. 21.I.1945 Wyjechałem – proszę o zastępcę. Kamieniec Litewski ks. Ignacy Wierobiej – Co tu podziwiać? Czy tylko naiwność?…

Połowa parafii w dekanacie bez kapłanów – o czym ja jako starszy dobrze wiedziałem. O zastępcy nie ma mowy. Sam tu urodzony, zna tutejsze warunki, psychikę ludu, zwyczaje, życie… A jednak odjechał bez opowiedzenia się, bez pożegnania?… W niczym mu nie zawiniłem. Dobro parafian wymagało jego pozostawienia na miejscu. Niespodzianka bardzo przykra i bolesna. Boże daj siłę i męstwo! Wkrótce po tym porozumiałem się z ks. Prob. w Peliszczu (12 km od Kamieńca Litewskiego) dawnym ks. Dziekanem brzeskim Lucjanem Żołądkowskim, który zgodził się dojeżdżać do Kamieńca i zaopiekować się opuszczoną parafią, chociaż sam już po sześćdziesiątce. Ja obiecałem pomoc w Wielkim Poście, przeprowadzałem w Peliszczu rekolekcje. 13.VI. na św. Antoniego było nas kilku w Kamieńcu na odpuście. Ks. Kanonik Żołądkowski kierował i rozporządzał. Na św. Annę 26.VII również w Kamieńcu na odpuście było nas dwóch kapłanów, Ks. Kanonik był chory, nie przyjechał.

Jeszcze zimą 1945 roku zjawił się w Brześciu pewien starszy człowiek jako delegat od parafian z Małoryty (43 km) prosząc o przyjazd do nich. Ubrałem się ciepło i wziąłem rzeczy potrzebne i socjusza (Wiesio Konikiewicz) i pojechaliśmy pociągiem. Spaliśmy jak Bóg dał i jedliśmy podobnie (kaszę jaglaną). Za to komunikujących było dużo i przykładnie się modlili. Po dniu ciężkiej pracy wróciliśmy szczęśliwie.

9 maja tegoż roku wojna się skończyła. Niemcy zostały rozgromione. Z zachodu przybywali pojedynczy żołnierze z armii polskiej i alianckiej do swoich rodzin, po latach tułaczki. Marny ich los – tęsknota…. Ze wschodu również całe transporty Polaków i nielicznych Żydów z „Syberii” wracało do kraju. Wśród nich było wielu znajomych, naszych parafian którzy gromadnie wpadali do kościoła – oni szlochem i słowami wyrażali swoje głębokie uczucia, swą radość i wdzięczność Bogu. Po spowiedzi posileni Ciałem Zbawiciela ruszali dalej do wolnej Polski – zapraszając nas z sobą. Zostawaliśmy jednak na miejscu a Bóg dawał męstwo żeby służyć innym podobnym bez względu na narodowość, język czy rasę. Jest to obowiązkiem kapłańskim i trzeba dochować wierności. Vivat Christus!

Pewnego wiosennego dnia przybył transport Francuzów z niewoli niemieckiej. Wśród nich było kilku księży i wielu katolików, ludzi inteligentnych. Nazajutrz kilku księży odprawiło Mszę Św. Inni przystępowali do Komunii Św. Pod wieczór kilkuset zebrało się na błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Najpierw jeden kanonik przemówił do zebranych a potem jakiś starszy kapłan przystąpił do ołtarza, otworzył tabernakulum i odczytał litanię do Matki Bożej. O „Tantum ergo” i błogosławieństwie na zakończenie „Salve Regina” śpiewane przez wszystkich – sowa płynęły wyraźnie, mocno z wyraźnym akcentem francuskim. Celebrans okazał się rozmowny – był to kapelan wojskowy. Gdy dostał się do niewoli Niemcy zaproponowali mu wolność. On jednak uważał że powinien pozostać ze swymi żołnierzami i Niemcy mu na to zezwolili.

Brześć jako punkt graniczny z komorą celną gościł wszystkich opuszczających te strony północno-wschodnie. Transporty, czyli pociągi całe z rodzinami i ich rzeczami i dobytkiem nawet jak: krowy – zwłaszcza że zatrzymywały się często dłużej niż dobę – tak że ludzie mogli zajść do kościoła…

Przejeżdżali też i nasi księża starsi i młodzi. Tak jeden powiedział do swego kolegi: „Ty chcesz być męczennikiem – to zostawaj. A ja pojadę!” Trudno zrozumieć. Małoduszność? Wyjechał też z Pińska ks. Prałat H. Humnicki nasz wikariusz generalny mówiąc: że on wyjechać musi! A wikariuszem generalnym zostaje ks. Kanonik Jan Wasilewski. W ostatnich dniach grudnia 1945 roku opuścił Czernawczyce ks. Wincenty Chwojnowski. Dobrze mu się żyło na miejscu moralnie i materialnie. Znał swoich parafian, szanowali go i ufali mu. Trudno jest zrozumieć jego czyn. Tym bardziej list który przysłał do ks. Antoniego Grzybowskiego o wiele młodszego od siebie o następującej treści: „Antosiu przyjeżdżaj! Otrzymałem parafię, o której w diecezji pińskiej nie można marzyć. Budynki plebanijne i kościół murowane. 20 ha ziemi pszenno-buraczanej. 4.500 parafian samych kolonistów”. Przyznam się że się zgorszyłem. To mi dało powód do większego poświecenia się dla sprawy Chrystusowej. Konieczność zmuszała do tego. Znowu w dekanacie jednego duchownego mniej. Ks. Antoni Grzybowski zgodzil się przenieść do Czernawczyc, gdzie zostało więcej wiernych i zabytkowy kościół ze Szczytnik o małej liczbie parafian i marnej kaplicy jako budynku.

Rok 1946 przyniósł nowe klęski z punktu widzenia ludzkiego. Ks. Kanonik Żołądkowski w Peliszczu czuł się coraz gorzej. Wypadło na mnie i księdzu Rosiakowi obsługiwać daleki Kamieniec i Peliszcze. Dojazd nie był łatwy. Rzadko końmi, częściej rowerem lub samochodem ciężarowym. Byliśmy tam na zmianę prawie w każdą niedzielę. Na odpuście Św. Antoniego było nas nawet kilku (dzień powszedni).

Ks. Żołądkowski sprowadził się ze wsi do Brześcia w celu skuteczniejszego leczenia się i zamieszkał na plebani. Mówił, że zna swoją chorobę i był pełen nadziei na szybkie wyzdrowienie, lecz niestety w lipcu zakończył pielgrzymkę ziemską. Pogrzeb miał uroczysty w kościele i w drodze na cmentarz prowadziło go kilku księży i dużo wiernych. Pochowany został na cmentarzu na Kijówce obok kaplicy.

Doszła do nas wiadomość że 7 maja 1946 roku w Łodzi zmarł nasz Ordynariusz Ks. Biskup Kazimierz Bukraba, który os 1939 roku znajdował się poza diecezją. We wrześniu tegoż roku nie stało w Pińsku ks. Kanonika Wasilewskiego. Kościołami i wiernymi zaopiekował się ks. Stanisław Ryżko a opiekunem duchownym całej diecezji został ks. Jan Borysiuk dziekan baranowicki.

Tempo wyjazdu do Polski Ludowej nie zmalało. Jedni zapraszali nas ze sobą, drudzy mówili: dobrze że chociaż księża zostają dla tych biedaków którzy wyjechać nie mogą. A tych biedaków było moc. Opuszczało wieś kilka rodzin a rzadko 1/3 mieszkańców – a inni zostawali! I tych było wiele tysięcy. Oni to właśnie przybywali do nas na nabożeństwa, do spowiedzi, przynosili swoje dzieci do chrztu, zapraszali do chorych, na pogrzeby… Byliśmy stale zajęci. Gdzie kapłan katolicki może być bardziej potrzebny, jak nie w tych warunkach? Przy kościołach powstają komitety kościelne, które biorą na siebie odpowiedzialność za wszystko co dotyczy kościoła, nabożeństw, rzeczy kościelnych, podatków itp. Proboszcz nie może o niczym decydować. Udziela Sakramentów Św., odprawia nabożeństwa według umowy z Komitetem.

Rok 1947 upłynął na pracy duszpasterskiej. Dojeżdżamy dalej do Kamieńca i do Peliszcza. Na zaproszenie ks. Andrzeja Zgryzy ze Stołowicz pojechałem z nim na rekolekcje do Kroszyna w niedzielę Zapustną i dwa dni następne. W Środę Popielcową na prośbę ks. Borysiaka byłem od rana w Niedźwiedzicy. Ludzi było mało. W kościele chłód, przeciągi. Przyszedłem wcześnie. Parę godzin czekałem na wiernych. Po nabożeństwie odjechałem do Darewa także na dwudniową spowiedź. Tam kościół opuszczony, w oknach brak szyb. Przeciąg. Spowiadałem w zakrystii. Ale Mszę Św., nauki i Komunię Św. rozdzielałem w kościele. Ludzie tu przychylni, wdzięczni, pobożni. Po skończonej spowiedzi wracam do Brześcia zmęczony, lecz zadowolony. Cały okres Wielkiego Postu pozostaje w Brześciu dojeżdżając tylko do okolicznych kościołów na rekolekcje i spowiedź oraz niedzielne Msze Św.

29.VI. znalazłem się znowu z ks. Borysiukiem w Niedźwiedzicy. Przybyliśmy tam w wigilię odpustu. Ludzi moc jak w Częstochowie. Pełno w kościele i na cmentarzu i dokola na placu. Spowiadamy tym razem do samego rana. Niestety nie możemy poradzić. I 20 –tu księży byłoby za mało na tylu penitentów. Po odpuście ludzie dziękują. Wracam do Baranowicz i zaraz do Brześcia.

W połowie lipca dowiaduje się, że ks. Borysiuk 7.VII został zmuszony wyjechać w nieznanym kierunku. 2 sierpnia stało się to samo z ks. Rosiakiem – moim wikariuszem w Brześciu który zamieszkał przy dużym kościele w plebani. Dowiadujemy się gdzie jest pewnie prędko nie wróci. Opuszczam więc Kijówke, na której mieszkałem przez 10 lat i przenoszę się do śródmieścia do dużego kościoła i niemałej plebani – a wszystko to z powodu ludzi, dla ich dobra – żeby mnie nie szukali i mogli łatwiej załatwić swe potrzeby duchowe.

Niedługo jednak pozostałem w Brześciu. 25.VIII.1947 roku w trybie przyśpieszonym ostatnim transportem „repatriantów” wyjechało 4 księży proboszczów z terytorium naszej diecezji. Byli to: ks. Julian Tarasiewicz z Rubieżewicz, gdzie był 30 lat, a wiec wychował pełne pokolenie parafian. Ks. Edward Korecki proboszcz z Iwieńca (czerwony kościół) i O. Neuman franciszkanin również z Iwieńca (kościół biały) i ks. Józef Ćwirko z Wołmy. Pozostawili oni bez opieki około 30 tys. Wiernych mimo próśb światlejszych ludzi, żeby pozostali na miejscu z owczarnią. Wyjazd ich stał się przyczyną ogólnego zgorszenia, smutku i narzekania, oraz nie budujących rozmów. Słyszeliśmy o tym w Brześciu.

Aż pewnego dnia zjawia się delegacja od parafian z Rubieżewicz i bardzo proszą o kapłana, który by tam pojechał i pracował wśród nich. Było nas w Brześciu dwóch i trzech w sąsiednich Czernawczycach. Porozmawialiśmy i postanowiliśmy, że jeden z nas pojedzie – sprawa Boża wymaga tego. Ale kto to ma być? Ks. Łazar mówił ja w Iwieńcu byłem wikarym – nie mogę tam jechać! Ks. Grzybowski mówił ja się urodziłem w niedalekim Rakowie – nie wypada! Cóż było robić? Decyzja wspólna była – ktoś musi jechać! Skoro oni młodzi odmówili – może mieli rację – więc konsekwentnie wypadało mnie, jakby z konieczności się zgodzić.

14.IX. w dużym kościele odpust „Podwyższenia Krzyża” odprawialiśmy wspólnie wszyscy trzej. 16.IX. udałem się pociągiem do Baranowicz. 19.IX. otrzymałem dokument od urzędnika państwowego zwanego pełnomocnikiem do spraw religijnych zezwalający na pracę duszpasterską w parafiach Rubieżewicze, Iwieniec, Wołma i Chotów. Naturalnie przyjąłem ten dokument z radością, że jeżeli Bóg pozwoli się tam znaleźć, będę mógł pracować wśród tego osieroconego ludu. Zaraz też wróciłem do Brześcia, uporządkowałem najpilniejsze sprawy, poleciłem wszystkich brzeskich katolików i sąsiednich Ks. Łazarowi i 22.IX. wieczorem pociągiem wyjechałem do Stołpców gdzie 23.IX. o godz. 6-tej spotkał mnie parafianin z Rubieżewicz i wozem wymoszczonym słomą i sianem zaprzężonym w dwa konie przebyłem drogę 30 km.

O godz. 11 dojeżdżamy do Rubieżewicz. Widać wieże kościelne jak na dłoni. Ludzie na polu kopią kartofle. Niektórzy zbliżają się do drogi, klękają, witają ze łzami. Sam się rozczulam na ich widok. Oświadczam im że jadę do nich, że będziemy wspólnie się modlić, że nie ma racji klękać przede mną… Wjeżdżamy do wsi. Furman porozumiewa się półgłosem do kogo ma zajechać. Okazuje się, że plebania już jest zajęta. Zatrzymuje się przed niskim domkiem. Zapraszają mnie do małego pokoiku. Wnoszą moje dwie walizki, oświadczają, że chwilowo mam się „rozgościć”. Nie siadam nawet. Pilno mi do kościoła. Jestem w sutannie. Po drodze (około 300m) zbiera się kilkanaście osób. Ktoś wręcza mi wiązankę kwiatów. Wchodzimy do wnętrza. Wieje pustką i chodem. Jakby od wieku nie było kapłana. Chwilowo opanowuję smutek i przygnębienie. Zbliżam się do ołtarza Matki Najświętszej Maryi. Ona jest ucieczką grzeszników i strapionych. Po odmówieniu głośno Litanii loretańskiej wstępuje otucha w serce – podejmuję mocne postanowienie przełamywania trudności. Myślę, że będę służył tym ludziom i stanę się narzędziem w ręku Boga w rozdawnictwie Jego Łask i darów., usuwając na dalszy plan wszelkie niewygody życiowe. Wracam do Kazimierzowej Hajduk, wdowy, matki trojga dorastających dzieci. Obiad jem z kilkoma parafianami – staram się z nimi zapoznać. Wszyscy okazują radość, obiecują pomagać.

Rozpoczynam okres pracy w Rubieżewiczach (23.IX.1947 rok). Dzień powszedni, w kościele nie było wiele ludzi, ale już 28 w niedzielę kościół ich nie pomieścił. Śpiewali bardzo głośno. Kazanie miałem o przebaczaniu bliźnim i ufności w Bogu. Po nabożeństwie jeszcze chrzty… Wieczorem udałem się do Iwieńca (26 km) furmanką na jutrzejszy odpust.

29.IX. Uroczystość Św. Michała Archanioła. Odpust w białym kościele w Iwieńcu. W przewidywaniu dużego napływu ludzi udałem się do kościoła o godz. 6-tej. Po krótkiej modlitwie zasiadłem do konfesjonału i spowiadałem do godz. 10.30. Wtedy wezwano mnie do urzędu w celu sprawdzenia moich dokumentów.

O godz. 11 00 była I-sza Msza Św. i Komunia Św. licznych wiernych. Suma o godz. 13. 00 poprzedzona procesją z biciem dzwonów i głośnym śpiewem obecnych na cześć Zbawiciela… Po sumie chrzest wielu dzieci. Okazało się wtedy, że nie ma wody chrzcielnej – wypadał więc poświęcić sposobem skróconym. Ślubów nie było. Po pracowitym dniu wieczorem odpoczynek w mieszkaniu pewnego chorego staruszka.

30.IX. Msza Św. rano w kościele czerwonym (Św. Aleksego) z udziałem wielu wiernych. Potem Chrzty i śluby. Pod wieczór wróciłem do Rubieżewicz.

1.X. początek nabożeństwa różańcowego odprawianego codziennie wieczorem. Rano Msza Św. a potem wyjazdy do chorych, spowiedź, chrzty…..

9.X. Odwiedziłem ks. Bolesława Leszczyńskiego w sąsiedniej parafii Derewna i zaprosiłem go do Rubieżewicz na 40-godzinne nabożeństwo.

12.X. Niedziela. 40-godzinne nabożeństwo od wczesnego rana. Ludzi moc. Procesja z Najświętszym sakramentem na zewnątrz dookoła kościoła, naturalnie z głośnym śpiewem „Twoja cześć chwała” stała się wielką atrakcją dla przybyłych na targowisko, którzy się zbiegli na cmentarz skacząc wprost przez mur. Alejki gracowane dookoła kościoła przygotowywano w ciągu tygodnia. W południe przybył ks. Grzegorz Kołodowski z Nieświeża (60 km). Pomógł mi bardzo wydatnie w słuchaniu spowiedzi.

13.X. Cały dzień w kościele – dalszy ciąg 40-godzinnego nabożeństwa.

14.X. Pełnomocnik rządowy do spraw religijnych wezwał mnie do Mińska. Rozmawiał spokojnie, lecz zatrzymał u siebie pozwolenie na pracę wydane przez pełnomocnika w Baranowiczach. Nie zabronił dalszej pracy o ile zostanę zameldowany w rejonie iwienickim gdzie już przebywałem. Był to cios nie mały. Z mojej strony nie było żadnej winy, byłem spokojny, powierzając dalszy bieg sprawy Panu Bogu. Poza tym przez jakiś czas pracowałem normalnie pełniąc różne obowiązki mego stanu. Razem z młodym chłopakiem, ministrantem z Brześcia uczyłem śpiewu: kolęd, bardzo łatwej Mszy Św., to co on potrafił zagrać na organach. W czasie Mszy ŚW. śpiewanej była wykonywana Missa de Angelis…

Dowiedzieliśmy się, że ks. Jan Wasilewski były rektor seminarium duchownego w Pińsku znajduje się w Krasnojarskim Kraju w miejscowości Pietkowo. Posłaliśmy mu nieco rzeczy do osobistego użytku. Wkrótce potem wraz z podziękowaniem prosił o pozwolenie poprucia starej alby w celu zrobienia zasłonki oddzielającej ołtarzyk od reszty pokoju….

XI.1947 r w Wysokim Litewskim umarł ks. Kanonik Antoni Kaczyński długoletni proboszcz. Na pogrzebie byli ks. Stanisław Łazar i ks. Antoni Grzybowski. Ksiądz Kaczyński został pochowany na cmentarzu parafialnym. Cześć jego pamięci. Hołd jego zasługom. Requiescat in pace!

W Rubieżewiczach od ludzi nie doznałem przykrości – chyba tylko tę że w niedziele zwykłe mało uczęszczało do kościoła. Nawet kilkaset byłoby niedużo. Za to dzieci tam chrzczono wkrótce po urodzeniu, śluby również zawierano. Do chorych wyjeżdżałem bardzo często, przy tym do paru, kilku wsi na raz. Spotykałem się z jawną wdzięcznością, jak następująca: w pewnej wsi po obsłudze chorej matki i żony, mąż tej ostatniej zbliża się do mnie na podwórku, klęka i całując rękę mówi: Dziękujemy ks. Proboszczowi, że nie poskąpił łaski Bożej naszym chorym. Jest też zwyczaj w tej parafii, że gospodarze przynoszą na ofiarę małe (2-5 tygodniowe) prosięta, a to żeby się świnie hodowały. Można by przytoczyć wiele innych wydarzeń miłych i niemiłych lecz pozostaję na tym skróconym zarysie.

20 luty 1948 rok – opuściłem Rubieżewicze dokąd na stałe przybył 22.II ks. Michał Bulowski z Leśnej koło Baranowicz a do Leśnej przeniósł się ks. Aleksy Wujek z Nowogródka. Nowogródek został bez kapłana. Dojeżdżał tam ks. Andrzej Zgryza ze Stołowicz.

26 lutego objąłem opuszczoną parafię Niedźwiedziecką. Zmiany te nastąpiły ku zadowoleniu wszystkich. Inaczej Rubieżewicze mogły by zostać bez kapłana. 26 lutego w południe znalazłem się w Rejtanowie, skąd furmanką przybyłem do Niedźwiedzicy już mi znanej. Plebania nie mała. Zająłem dwa pokoje, w jednym stało łóżko żelazne. Zdobyłem gdzieś siennik ze słomą i starłem się zasnąć – co przychodziło mi z trudnością z powodu głośnych rozmów, śpiewów i gry na harmonii żołnierzy którzy się rozlokowali w reszcie plebani, oraz coś mnie gryzło w nocy. Na drugi dzień wyparzyłem łóżko wymyłem i sprzątnąłem pokój. Wkrótce też oddział wojskowy się wyniósł i w domu zapanował spokój. Nikogo nie obwiniam. Lud prosty niedomyślny przyzwyczajony do proboszcza który zjawia się z gospodynią i inną służbą, a ja chudy pielgrzym. I to nie nowina w moim życiu. Wierni natomiast skorzystali – obecnie codziennie mogli wysłuchać Mszy Św. i przystąpić do sakramentów św.

W kościele lud śpiewa nieźle, dość zgodnie wraz z dodatkami, trochę przeciąga. Chór również niezły, choć chórzyści już nie młodzi, brak organisty. W Wielkim Poście poprosiłem księży do spowiedzi. Były również głoszone konferencje rekolekcyjne. W ciągu trzech dni wyspowiadano przeszło dwa tysiące. A to jeszcze nie byli ostatni penitenci, bo spowiadałem sam i przed i po Wielkanocy. Wielki Tydzień i uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego zgromadziły liczne rzesze wiernych. Do Sakramentów Św. moc przystępowało, Bóg dopomagał.

9.III.1948 roku zmarł ks. Jan Wasilewski – doniosła nam o tym pewna nieznana Rosjanka. Jak zaznaczyłem ks. Wasilewski mieszkał na wsi. Potem za zgodą władz państwowych przeniósł się do powiatowego miasta Kazaczyńskoje, gdzie się mocno zaziębił i chorował na ból głowy. Po pewnym czasie stwierdzono wrzód w głowie. Należało dokonać operacji. Na miejscu nie było to możliwe. Do Krasnojarska droga daleka (270 km). W okresie zimowym wielkie śniegi zasypały drogi – tak że nie było żadnej możliwości tam się dostać. Chory z powodu wielkiego bólu udał się do miejscowego szpitala (4.III), wkrótce stracił przytomność a gdy ją odzyskał, coś chciał powiedzieć – ale nikt go nie mógł zrozumieć. Chciał coś napisać, podano ołówek i papier, ale jego ręka już nie mogła utrzymać ołówka. Zmarł wśród obcych mu osób…

Śmierć jego na pewno była przykładna. Był to kapłan wzorowy – zawsze zrównoważony, gorliwy, pracowity. Zawsze z nim był Bóg, a więc i przy śmierci. Requiescat in pace.

Nieszczęśliwy wypadek. W dniu 3-cim świąt wielkanocnych po Mszy Św. kilkanaście osób zgodziło się zrobić porządek dookoła kościoła. Wytyczono więc alejki w równej odległości od ścian kościoła – ktoś kopie, ktoś grabi, ktoś wyrywa stare ziele.. Po skończonej pracy udałem się z p.Janem, na strych plebani w celu naprawienia dziur w dachu. Schodząc ze strychu stanąłem na deski tuż przy otworze, które się załamały i runąłem na dół wraz z polepą… Głowa, ręce i nogi okazały się całe, ale w krzyżu odczułem okropny ból. Mój socjusz przestraszył się mocno- zbiegł po drabinie i pomagał mi wstać. Zaprowadził mnie do pokoju. Prze kilka dni nie mogłem się pochylić. Bardzo przykry i bolesny wypadek. Z czasem doszedłem do równowagi. Dopiero po kilku tygodniach wróciłem do normy. Komplikacji złych nie było. Dzięki Bogu że mnie zachował. Widocznie jestem jeszcze potrzebny na ziemi. Po Wielkanocy raz na miesiąc dojeżdżałem do Nowogródka a nawet byłem parę razy w Wsielubiu.

Rok 1948 był niefortunny dla naszej diecezji a to z powodu przymusowego wyjazdu i uwięzienia naszych drogich księży jak: Ks. Waclawa Jaziewicza z Horodca, ks. Józefa Horodyńskiego z Kobrynia, ks. Stanislawa Łazara z Brześcia, ks. Alberta Bakinowskiego z Szereszewa, ks. Jana Borysiuka z Baranowicz, ks. Michala Woronieckiego i ks. Antoniego Dulińca z Siechniewicz koło Berezy. Wśród wiernych zapanował smutek i ból po ich utracie. Pozostali księża modlili się za uwięzionych, pocieszając osieroconych, sami będąc niepewni jutra.

Rok 1949. Sytuacja na początku bez zmian. Ogólny koszmar – niepewność! Ukojenie znajdowałem w wytężonej pracy duszpasterskiej i w modlitwie. Bóg zawsze był ze mną i udzielał mi hojnie męstwa. Trwałem na stanowisku zdając się na Opatrzność i poddając się Jego opiece. Odczuwałem radość z wypełnianego obowiązku. Podziwiałem świętych męczenników Jozefata i Andrzeja Bobolę, którzy pełni ducha apostolskiego sami oddali się w ręce prześladowców. Św. Jozafat w czasie najścia na dom biskupi ludzi zlej woli bijących służbę, wyszedł sam i zwrócił się do nich ze słowami: „Dzieci jeśli coś macie przeciwko mnie – oto jestem”, i w tej chwili został ugodzony siekierą… Modliłem się do nich o wytrwanie. Byłem pewien, że owi Patronowie Niebiescy mnie wspierają. Nie odczuwałem żadnych zwątpień co do słuszności mej sprawy.

Dzieło które prowadziłem było pewne. Służyłem Bogu i bliźnim zgodnie z poleceniem Bożym. A służba ta to: prawda, miłość, sprawiedliwość, pokój, to błogosławieństwo, radość, szczęście, to największe dobro, to porządek społeczny, to ideał. Te wartości religii chrześcijańskiej zaszczepionej przez Boga a udoskonalonej przez jego Syna – Jezusa Chrystusa są pragnieniem każdej dobrej duszy. Cały świat czeka z utęsknieniem pokoju stałego bez wojen, nienawiści, zazdrości i kłamstwa, obłudy, wyzysku. Pragnie być wolnym…

Nad bezpieczeństwem, poszanowaniem praw człowieka, narodów, porządkiem publicznym, społecznym pracują najtęższe głowy świata, kierownicy państw, ministrowie, prezydenci, sejmy, senaty, najróżniejsze komisje, komitety (Organizacja Narodów Zjednoczonych). Jakiż więc zaszczyt spotkał mnie, że mogę i powinienem głosić prawa i zasady Króla Wieków i szerzyć Jego Boskie Królestwo. To jedyne królestwo miłości, sprawiedliwości i pokoju. O Panowie zrozumiejcie, że tylko stosowanie w życiu przede wszystkim zasad nauki Boskiej, Chrystusowej przyniesie światu prawdziwy trwały pokój i szczęcie.

Jeżeli więc służę tej pięknej sprawie tak wielkiemu nieśmiertelnemu, wszechmocnemu Królowi Wszystkich Królów i panu świata, cóż może by wznioślejszego. To prawdziwa rozkosz. A znosić trudy, niewygody, cierpieć niedostatek, upośledzenie, wzgardę, być narażonym na więzienie… na przedwczesną śmierć – to bohaterstwo.

Nie miałem w sobie żadnej winy. Unikałem wszelkich nieporozumień z władzami państwowymi i społecznymi. Powinności jak podatki i inne obowiązki wykonywałem wszystkie w swoim czasie. Porządek w kościele i dookoła kościoła był idealny – rozsądek jednak mi podpowiadał: Bądź gotów na wszystko według cytatu Pisma Św. „Nie wiecie dnia ani godziny!” Dlatego pewnego dnia wyszczególniłem na piśmie rzeczy własne i gdzie się one znajdują – włożyłem ten spis do koperty i położyłem na biurku na miejscu widocznym ażeby w czasie aresztowania nie trzeba było się tłumaczyć czy wyjaśniać.

Praca i moje zajęcia przebiegały normalnie. Nabożeństwa w kościele odbywały się bez przeszkód. Spowiadałem chorych w swoim okręgu – innych sakramentów udzielałem w kościele.

12.III.1949 r. W Lachowiczach umarł ks. Stanisław Rokosz w wieku 73 lat sędziwy światły kapłan, pobożny, wierny sługa Boży, mój najbliższy sąsiad. Osierocił parafię, a mnie pracy przybyło. Strata to wielka dla całego okręgu. Wieczny spoczynek racz mu dać Panie! Na pogrzebie, który się odbył w kaplicy na plebani (jeden pokój). Z kościoła spalonego pozostały tylko ściany i wieża. Byli na pogrzebie księża: A.Grzybowski, G.Kołosowski i ja oraz moc ludu wiernego. Pochowany został na cmentarzu grzebalnym.

Zaraz po pogrzebie wprost z Lachowicz pojechałem do chorej do Kołpaków pod Krzywoszyn (25 km z hakiem). Podróż daleka i uciążliwa. Wracaliśmy przez rzekę Szczarą po potrzaskanym lodzie – tylko Anioł Stróż nas prowadził. Do domu wróciłem późnym wieczorem.

Na odpust Św. Piotra i Pawła nie było już kogo zapraszać – byłem sam. Ludu wiernego rzesza ogromna.

29.IV w Pińsku został aresztowany ks. Stanisław Ryżko – rano o godz. 6-tej. W drodze do kościoła na Mszę Św. Mniej więcej w tym czasie został wytropiony i aresztowany ks. Stanisław Szeplewicz, który niepotrzebnie się ukrywał koło Baranowicz z obawy przed aresztowaniem.

Charakterystyczny wypadek opieki Bożej i spełnienia obietnic Serca Jezusowego. Było to 22.VI.1949 r. O godz. 11-ej zjawia się starszy człowiek prosząc do bardzo chorej niewiasty – odległość 50 km. Proponuje jechać pociągiem. Byłoby to najprościej i najlżej. Do stacji mam 5 km i musze tam nocować aby wrócić jutro. A co z ludźmi którzy przyjdą do kościoła? Decyduję się jechać rowerem choć droga piaszczysta i błotnista… Naprędce przygotowuję rower – biorę Sanktisimum i wyruszam. Liczyłem na znajomego w Hancewiczach, że dalej podwiezie motocyklem – niestety nie zastałem go w domu. Jadę dalej rowerem – droga okropna. Przyjechałem na miejsce cały spocony. Odnajduję chorą która mnie spotyka z wyrazami wdzięczności mówiąc: „wiedziałam że mnie Pan Jezus nie opuści – odbyłam 9 pierwszych piątków miesiąca i Bóg przysłał mi teraz kapłana”. Była to staruszka bezdomna od wielu lat chora – będąca na łasce dobrych ludzi. Do mnie już mówiła z wielką trudnością i w wielkim osłabieniu. Uśmiechnąłem się do niej i pochwaliłem jej wiarę i ufność mówiąc że Bóg jest wierny w obietnicach swoich. Z wielką pokorą wyznała swe winy, przyjęła Komunię św. i Ostatnie namaszczenie i znów dziękowała zaręczając że jest obecnie szczęśliwa i gotowa pożegnać ten świat. Sam byłem wzruszony udzielając sakramentów św. w podobnych okolicznościach ludziom tak wielkiej wiary…

Ponieważ byłem bardzo spragniony poprosiłem o wodę – podano mi mleka zsiadłego które mi bardzo smakowało. Podano też czarnego wiejskiego chleba i to był cały mój obiad. Słońce właśnie zachodziło. Niezwłocznie wyruszyłem w drogę powrotną. Okazała się bardziej uciążliwa bo zrobiło się ciemno… Przestraszyłem się trochę natknąwszy się na grupę cyganów którzy obozowali przy drodze rozpaliwszy ognisko. Za późno było się cofać – zszedłem więc z roweru i udając zucha ruszyłem raźnie do przodu… Ostatnie kilometry rower prowadziłem. Zmęczenie mnie ogarniało. Chciałem wrócić jeszcze przed północą abym mógł jeszcze coś zjeść i napić się. Niestety do domu dotarłem już po północy… Cóż było robić? Post! Brewiarz już miałem odmówiony. Poszedłem spać. Rano wstałem o zwykłej porze i dopiero po Mszy Św. mogłem pokrzepić także i ciało…

Rok 1950 rozpoczął się smutnie. Nie mogłem pojechać do Nowogródka – bardzo to odczułem. Z powodu silnego mrozu w kościele było niewielu wiernych. Odczuwałem wewnętrzny niepokój który mi ciążył jak miecz Demoklesa…

Fragment wspomnień ks. Wacława Piątkowskiego

Udostępnij na: