W odróżnieniu od poprzednich lat, w tym roku zima zawitała na Polesie wcześniej. Na pierwszym, dość jeszcze cienkim lodzie zamarzniętych jezior desperaci-rybacy siedzieli już pod koniec listopada, a w noc na pierwszą niedzielę grudnia porządnie nasypało śniegu.

Pierwszy śnieg, to radość nie tylko dla dzieci – to także prawdziwe święto dla myśliwych. Bo dla ich bystrego i pilnego oka ten pierwszy śnieg, który nazywają „ponowa” (po-białorusku – parosza) otwiera na nowo niezakłamaną księgę dziejów  mieszkańców lasów, pól i błót.

Po niedzieli miałem wolny od ważniejszych zajęć wtorek i też wybrałem się na jedno ze swoich ulubionych polowań – tropienia po śniegu szaraków. Co prawda, na początku musiałem zmienić kilka lokacji w poszukiwaniu dogodnego miejsca na zaparkowanie samochodu na dłuższy czas przy drodze, ale w końcu pod jednym lasem takie miejsce znalazłem, gdzie drogowcy uczynnie oczyścili nieco większy placyk obok drogi.

Schodzę więc do lasu i już po kilkustach metrów od brzegu notuję dobrze już wydeptaną przez zajączka ścieżkę. Niestety, widzę też że te ślady są nieco dawniejsze, a następnie też stwierdzam, że wczoraj byli tu już myśliwi z psami gończymi. No to nic tu po mnie, wychodzę z lasu na pole, na zasypaną śniegiem oziminę. Cała okolica jest spowita mgłą, a widoczność nie przekracza kilkuset metrów. Nie specjalnie mnie to przeszkadza, a śnieg nie jest zbyt głęboki, idę więc naprzód. Po kilku dobrych kilometrach brodzenia po zaśnieżonym polu mój humor zaczyna się jednak psuć, bo do tej „białej księgi” nie wpisał się żaden „obywatel”, nie zobaczyłem śladu myszy nawet! Cóż, akurat ten fakt dla mnie w ostatnie lata specjalną tajemnicą nie jest…

Wreszcie w jednym miejscu moją drogę przecina ślad dużego szaraka. Zawracam na jego trop, przyglądam się kilka metrów – jest świeży, z tej nocy. Nie widać, by na polu żerował, idzie prosto, wygląda że na legowisko.

Cień myśliwego

Powszechnie wiadomo, że zajęcy mają dużo wrogów – to nie tylko ten na dwóch nogach z głośną pukawką, ale i lis, i wilk, i kuna, ryś czy wreszcie wałęsający sie po okolicy pies bezpański lub drapieżny ptak – żaden z nich nie pogardzi obiadem z szaraka. Ale warto być może wytłumaczyć niewtajemniczonym, że natura przed tymi wrogami wyposażyła szarego uszatka nie tylko w nogi znakomitego sprintera, lecz ten mistrz gry w „chowanego” potrafi zastosować różne inne „sztuczki”, by zmylić swojego wroga z tropu, dwojąc i trojąc swój ślad – przebiegając ten sam odcinek kilka razy, a następnie dając w bok kilka wielometrowych susów. Taki mistrz doświadczony, przed zaleganiem w wybranym dla snu i odpoczynku bespiecznym miejscu, robi na dodatek takie półkoło i kładzie się głową w stronę swojego śladu, by zawczasu dostrzeć, w razie  jak ktoś za nim podąża, i ratować się ucieczką. – I to się sprawdza! Więc wbrew pozorom, takie indywidualne polowanie na szaraków „z podchodu”, szczególnie po czarnej stopie i gdy zajęcy jest w terenie mało, nie jest ani lekkie, ani łatwe, lecz pod każdym wzgledem jest bardzo wymagające. Przez to jest w 100% „sportowe” (ale ja nie lubię tego określenia, bo polowanie to jednak coś więcej niż sport), bo nie chodzi w nim ani o ilość, ani o wielkość zdobyczy – jest trudne, a przez to i ciekawe. I najciekawsze w nim jak dla mnie jest to, zresztą jak i w każdym innym rodzaju polowań – dojście do strzału. Bo sam strzał – to już kulminacja i ostatni akord. Ale i tu każda zwierzyna łowna ma jeszcze szansę ujść z życiem (w odróżnieniu od tej hodowlanej, która za życia nie każda nawet słońce zobaczy), bo jak że często zbyt emocjonalni lub odwrotnie, opieszali i rozkojarzeni myśliwi banalnie (na szczęście dla zwierzyny) pudłują. Ale zostawmy te argumenty na usprawiedliwienie myśliwych i powróćmy do naszego uszatego mistrza.

Takie miejsca na polu zajączki wprost uwielbiają

Po kilku kolejnych ładnych kilometrach szarak nasz wyraźnie zwolnił i zaczął plątać swój ślad, wciąż obojętny na rosnącą pod śniegiem oziminę, co wyraźnie wskazywało na jego zamiary. W oddali o jakiś kilometr na polu od dawna spostrzegłem niezaorany kawałek pola – taką porośniętą krzakami i suchą trawą „krusznię”. Podobne miejsca na polu, zarośniętę dołki w terenie, zajączki wprost uwielbiają, a ten tropiony przeze mnie kieruje się wyraźnie w tą stronę! Humor mnie zaczął się niejako poprawiać, ale też w duchu zacząłem szukać sobie usprawiedliwienia, – no choć jednego w sezonie można przecież tak „dla porządku”…, a ktoś inny we mnie zaczyna drwić, – a ty najpierw jego pozyskaj! No właśnie, nie ma o czym na próżno dyskutować ze sobą.

Instyktownie odczuwam, że jestem już blisko celu. Jak to zwykle tak w podobnych momentach bywa, odbespieczoną i gotową do strzału flintę trzyma się obydwoma rękoma delikatnie i lekko, jak młodą dziewczynę w tańcu, ruchy stają się nieco wolniejsze ale bardziej sprzężyste, a wszystkie zmysły są wyostrzone do granic możliwości. Poprzednio już zszedłem ze śladu i posuwam się od południowej strony tej „kruszni”. Nic jak na razie. Spoglądam w dal, jak szedłem i widzę, że szarak tam wydeptał na śniegu całą drogę. Chm, pójdę, zobaczę, co on tam wyprawiał, a tu jeszcze wrócę, – pomyślałem i tak też zrobiłem, popełniając zasadniczy błąd. Bo gdy tam nieco dalej się udałem, rozbłytałem całą plątanine śladów i wróciłem, zobaczyłem obok krzaków przecinający mój trop, świeżutki ślad mistrza… . A jednak tu był, znalazłem jego legowisko z podtopionym nieco, jeszcze parującym śniegiem. O, cholera! Jak mnie wykiwał! Widocznie w momencie gdy przed tym poszedłem od kruszni dalej, mój mistrz niepostrzeżenie dał, póki czas, w nogi. No, zając! Czy ty mnie słyszysz? No zaczekaj, jeszcze się zobaczymy, jeszcze dam ci popalić! Wstyd! Jaki wstyd! Dobrze, że nikt tego nie widział…

Legowisko

Co robić, jak nie przeklinaj siebie, nic z tego. Wypaliłem papierosa i skierowałem się już na przełaj do widniejącego w oddali na polu, bliżej lasu, kolejnego ciekawego bajorka. Sprawdzam – jest pusty, ale gdy tylko zawróciłem w stronę lasu, bo czas było już kończyć dzisiejszą przygodę, przede mną zrywa się i ucieka do lasu kolejny szarak. Jednak ten podniósł się dalece poza zasięgiem mojej lufy, więc tylko wzrokiem go odprowadziłem, aż zniknął w lesie.

Moje rozgoryczenie z powodu lekkomyślnie popełnionego błędu już dawno minęło. Niech sobie żyje i się rozmnaża! Brnąc po kostki w śniegu w stronę pozostawionego przy drodzę pod lasem samochodu już dość też miałem drwin i żartów z siebie samego, kiedy to właśnie przypomniałem, co mi się śniło dzisiaj w nocy. A był to jakiś sen dziwny…

Niby jestem w jakimś ładnie zadbanym nie to parku, nie to ogrodzie, a alejką w nim nie śpiesząc, wyluzowane i elegancko ubrane spacerują we dwoje moje serdeczne przyjaciółki. Coś mówią do siebie, ale czy tak tylko lekko plotkują, czy rozmowa jest poważniejsza – tego nie słyszę, nie mogę też skojarzyć ich, bo ich twarzy zasłaniają mi krzaki. – A ja chowam się tuż za krzakami, dlatego że  …jestem zupełnie nagi! Co za wstyd! Nie daj Boże, by mnie w takim stanie zobaczyły. I tylko nie wiem dlaczego, w prawej dłoni ściskam i staram się nie zgubić jakąś monetę, która zapewne nie jest warta fortuny, ale czemuś dla mnie jest droga. I też zdecydować przy tym nie mogę, czego bardziej się wstydzę – tego że jestem nagi, czy też że moja moneta nie jest warta fortuny.

No i proszę – wstyd miałem we śnie, wstyd miałem godzinę temu na jawie, – i czy ktoś jeszcze wątpi, że szarak ten poprostu nie był mnie zapisany? Wieczorem zasypiając z tą myslą, przypomiawszy sobie że rozpoczął się już okres adwentu, tak też jeszcze pomyslałem, – a może ten obrazek ze snu poprzedniej nocy jest o tym, że właśnie tak ja wyglądam przed Stwórcą, i w tej nagiej nicości wstyd mi, że na swoje odkupienie mogę ofiarować tylko tą jedną, choć i drogą dla mnie monetę ?

Czuwajmy więc! Bo nawet szarak pod krzakiem czuwa, gdyż nie zna ani dnia, ani godziny, kiedy po niego przyjdzie myśliwy!

 

  Szary Poleszuk

Udostępnij na: