W lipcu 2008 roku podróżowałam po Polesiu i Nowogródczyźnie z Margaret O’Brien de Lacy, pochodzącą ze spolonizowanej irlandzkiej rodziny osiadłej na Grodzieńszczyźnie w końcu XVIII wieku. (Reportaż o historii rodu de Lacy ,,Dzikie Gęsi z Zielonej Wyspy” „Echa Polesia” nr 4(20) 2008).
Dla Margaret był to powrót w rodzinne strony po prawie siedemdziesięciu latach. Pierwszym przystankiem w tej podróży po ścieżkach pamięci był Mołodów, miejsce gdzie w połowie września 1939 roku znalazła schronienie Maria O’Brien de Lacy z czternastoletnim synem Hugonem i dziesięcioletnią Margaret.
Skirmuntowie herbu Dąb to stara rodzina książęca wywodząca swe korzenie od litewskiego kniazia Mingajły. Pisali się przez jedno ,,t”, choć podobno w zamierzchłej przeszłości było to ,,t” podwójne i do takiej pisowni wrócił w XX wieku Henryk Skirmuntt, ostatni pan na Mołodowie. Od średniowiecza osiedli na Pińszczyźnie, gdzie wśród bagien i lasów mieli swoje majątki. W końcu XVIII wieku. Szymon Skirmunt (1747–1835), marszałek piński nabył od Michała Kleofasa księcia Ogińskiego (tego od najpiękniejszego poloneza polskiego ,,Pożegnania ojczyzny”) majątek Mołodów, ogromne dobra obejmujące razem 33 tysiące hektarów. Syn Szymona i Elżbiety z Orzeszków, Aleksander (1798–1870) człowiek wyjątkowo światły i śmiały, co owocowało podejmowaniem przezeń trafnych decyzji, doprowadził i tak świetny i zamożny ród do wielkiego bogactwa, ale też stał się pionierem przemysłu na całym Polesiu.
W Mołodowie uruchomił cukrownię, a w sąsiednim, także należącym do niego Porzeczu fabrykę sukna, w której posiadał sto warsztatów mechanicznych. Gdy cukrownia w Mołodowie spłonęła, otworzył nową w Porzeczu. Na własny koszt kształcił miejscowych włościan, wysyłał ich nawet na praktyki zawodowe do zakładów za granicę. Był także współzałożycielem fabryki narzędzi rolniczych w pobliskim Dostojewie i świec w Albrechtowie. Do końca życia nie wycofał się z prowadzenia interesów, do których miał wyjątkowo szczęśliwą rękę. Przekazał majątek Porzecze jednemu z synów, także Aleksandrowi (1830–1909), a sam zakupił 200 hektarów ziemi na Krymie, założył na nich winnice i wkrótce był także właścicielem dochodowych winiarni. Prawdziwy businessman swoich czasów.
Aleksander Skirmunt ożenił się z Konstancją z Sulistrowskich (1806–1845), z którą miał jedenaścioro dzieci: Kazimierza, Karolinę, Hortensję, Antoninę, Konstantego, Aleksandra, Emilię, Szymona, Konstancję, Henryka i Zygmunta. Aleksandrowi juniorowi przypadło w spadku Porzecze. Nie było tam nawet skromnego dworu, dlatego na cele mieszkalne zaadaptowano jeden z dwupiętrowych budynków fabrycznych, położony nad Jasiołdą. Otaczał go malowniczy 60-hektarowy park krajobrazowy. Główna siedziba rodu Mołodów przypadła w udziale Henrykowi ożenionemu z Marią z Twardowskich. Z małżeństwa tego przyszło na świat czworo dzieci: Konstanty (1866–1949), Henryk (1868–1939), Maria (1872–1939), Jadwiga (1874–1968) i to oni stali się ostatnimi dziedzicami uważanego za najpiękniejszy dworu, czy jak niektórzy piszą pałacu Pińszczyzny, znacznie różniącego się od sąsiedzkich siedzib szlacheckich.
Stary dwór Ogińskich spłonął jeszcze w XVIII wieku i nowy właściciel Mołodowa, Szymon Skirmunt wzniósł w 1795 roku budynek, pełniący jednak tylko funkcję tymczasowej siedziby, aż do czasu wybudowania obszernego pałacu. Był to okazały choć parterowy budynek, sprawiający wrażenie piętrowego ze względu na to, że wzniesiono go na wysokich suterenach.
,,Główne wejście poprzedzał dość głęboki, umieszczony tylko na osi głównej portyk o dwóch parach kolumn i dwóch parach pilastrów toskańskich, dźwigających belkowanie pokryte fryzem z tryglifami i rozetami w metopach, zwieńczony trójkątnym szczytem. Widniały w nim dwie tarcze z wyobrażeniem herbów: Dąb Skirmuntów i Korab Orzeszków, nad drzwiami wejściowy mi zaś, w okrągłym medalionie, ujętym w spływające po nim girlandy owocowo – roślinne, stylizowane inicjały fundatora pałacu i jego małżonki.” (R. Aftanazy ,,Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej” Wrocław 1997).
Całość otaczał kilkuhektarowy park krajobrazowy. Trudno dziś mówić o wyposażeniu pałacu, który został ograbiony w 1939, a ostatecznie spalony w 1943 roku. Wiadomo, że urządzony był z wielkim wykwintem, że zapełniono go cennymi meblami, utkano perskimi dywanami, że skrywał bogate archiwum, w którym zgromadzono dokumenty i listy rodzinne z najdawniejszych wieków. (…) Dziwną zbieżnością losu żadne z czwórki rodzeństwa mołodowskich Skirmuntów nie założyło rodziny. Jadwiga, to opisana w poprzednim rozdziale przyjaciółka i biografka Marii Rodziewiczówny. Najstarszy, Konstanty wybitny i szanowany nie tylko w Polsce dyplomata Międzywojnia, od 1917 do 1918 roku był członkiem Komitetu Narodowego Polskiego. Następnie w latach 1919–1921 posłem Rzeczpospolitej w Rzymie, od 1921 do 1922 ministrem spraw zagranicznych w rządzie Wincentego Witosa, a później od 1922 aż do 1934 roku najpierw posłem, a gdy poselstwo uzyskało rangę ambasady, ambasadorem RP w Londynie.
Postacią wyjątkową, obdarzoną talentem muzycznym i poetyckim, zatopionym w marzeniach człowiekiem wielkiej wrażliwości o duszy dziewiętnastowiecznego romantyka był Henryk (…). Nie mając bezpośrednich spadkobierców w 1937 roku rodzeństwo Skirmuntów zapisało cały majątek Siostrom Urszulankom Serca Jezusa Konającego (szarym), dożywotnio pozostawiając sobie pałac i park. W ciągu dwóch lat, dzielących je od wybuchu wojny, zakonnice założyły w Mołodowie szkołę wiejską, ambulatorium, pełniące funkcję szpitala na całą okolicę oraz Niedzielny Uniwersytet Ludowy dla starszej młodzieży, którego wykładowcą był kapelan sióstr ksiądz Jan Zieja (1897–1991), przyszły duszpasterz Szarych Szeregów oraz kapłan, który już w PRL-u upomni się o prawa upokarzanych przez władze robotników (od 1976 ks. Zieja był członkiem KOR). O postawie sióstr, o tym, że chciały być jak najbliżej swych podopiecznych, żyć ich życiem w podobnych warunkach świadczy podejście do darowizny Skirmuntów. Urszulanki nie wprowadziły się do pałacu, ale wyremontowały dla siebie dworski kurnik i po koniecznych przeróbkach w nim mieszkały. Prowadziły też wzorowo gospodarstwo, starając się nauczyć okolicznych chłopów efektywniejszej hodowli i upraw, a także podstawowych zasad higieny i zdrowego wychowania dzieci. Ich działania stanowiły na tym terenie pracę prawdziwie pionierską. W celu uszlachetnienia miejscowego bydła sprowadziły nawet krowy rasy Limousin. (…) W chwili wybuchu II wojny światowej w majątku przebywało troje z jego dożywotnich gospodarzy Maria, Henryk i Konstanty. Jadwiga pozostawała z Marią Rodziewiczówną w Hruszowej i podzieliła jej wygnańczy los. Konstanty, jeszcze rok wcześniej doznał ataku, po którym cierpiał na pomniejszenie władzy w połowie organizmu (K. Skirmunt ,,Moje wspomnienia”) – był to prawdopodobnie wylew – dochodząc do zdrowia, zajmował się pisaniem wspomnień.
Wydarzenia, jakie miały miejsce w Mołodowie we wrześniu 1939 roku urastają do rangi symbolu zagłady starego świata padającego pod naporem barbarzyńców. (…) W przededniu wojny pułkownik Patryk O’Brien de Lacy otrzymał rozkaz ewakuacji Biura Badań Technicznych Broni Pancernej, którym kierował od 1928 roku do Pińska. Aby rodzina nie rozdzielała się, jego żona Maria z dziećmi: piętnastoletnim Hugonem i dziesięcioletnią Margaret wyjechała do dalekich krewnych rodziny męża Skirmuntów. Któż mógł przewidzieć, co nastąpi 17. września i jakie konsekwencje może przynieść wyjazd na Wschód. Jak dalece nie spodziewano się ataku z tej strony, niech świadczy fakt, że pułkownik de Lacy miał rozkaz udania się z Pińska do Moskwy w celu nabycia broni pancernej. Na swoje szczęście nie zdążył tam w ogóle dojechać. Tuż przed fatalną datą przyjechał do Mołodowa, pożegnał się z rodziną, mówiąc o celu swojej wschodniej podróży. Wspominał o tajnej misji także Konstantemu Skirmuntowi, który wspomina o tym w swoich wspomnieniach. Na swoje szczęście pułkownik de Lacy nie zdążył dojechać do stolicy ZSRR. Inwazja sowiecka zastała go jeszcze w granicach Polski. Podobnie jak tysiące Polaków przedostał się do Rumunii, gdzie znalazł się w obozie internowanych. W lutym 1941 roku został wydany Niemcom. Trafił do oflagu VI E w Doezsten, później do następnego VI B w Doessel, gdzie doczekał końca wojny. Powrócił do Polski w sierpniu 1947 roku.
W majątku mołodowskim znaleźli też schronienie inni uchodźcy wojenni: rodziny Mańkowskich z Wielkopolski, Jelskich z okolic Brześcia, Ciechanowskich z Warszawy oraz Otylia księżna Lubecka. Mimo trwającej od dwóch tygodni wojny pałac żył własnym, niezmąconym odgłosami pożogi rytmem. (…)
Oto jak to wyglądało: ,,Stół nakryty na przynajmniej czterdzieści osób, pełna gala, stroje no prawie wieczorowe. Wolno było mówić tylko o sprawach obojętnych, o sztuce, kulturze itp. Ani słowa o wojnie. Ciotka i wuj chcieli trwać w błogiej niewiedzy, jakby to mogło ocalić ich i Polskę! Nastrój był więc sztuczny i ponury, natomiast nakrycia i jedzenie jak za najlepszych czasów. Przepiękna porcelana przywieziona jeszcze z Anglii, kryształy no i ilość sztućców przekraczała wszelkie wyobrażenia, jakieś pół noże, pół widelce, mini–korkociągi, ćwierć–szczypce, pędzelki do mieszania szampana (!) i coś do wyjmowania wiśni z cocktaili (…). Podawano na srebrnych półmiskach takie jakby kaktusy (karczochy) nawet dobre, ale tak skomplikowane w jedzeniu” (M. O’Brien de Lacy).
Tymczasem prawie codziennie po kolacji, w sekrecie przed krewnymi, matka Margaret szła do miejscowej nauczycielki posłuchać wiadomości – w pałacu radia nie było, Henryk nie znosił tego rodzaju nowinek, które zakłócały spokój i trąciły rozrywką w niskim guście. Wieści przynoszone przez Marię z tych spotkań były coraz gorsze.
W ,,Polskim słowniku biograficznym” w nocie sporządzonej przez Zofię Dernałowicz znajdujemy informację, że ostatni właściciel Mołodowa i jego siostra zostali aresztowani 18. września 1939 roku przez miejscowy komitet rewolucyjny złożony z chłopów i zabrani na przesłuchanie do Motola. W dwa dni później (20. września) przewieziono ich z powrotem do Mołodowa i po uprzednich torturach Henryka i Jadwigę Skirmuntów rozstrzelano w pobliskim lesie. Według relacji Hieronima Tukalskiego-Nielubowicza, na którą powołuje się Zofia Dernałowicz (H. Tukalski – Nielubowicz ,,Pół wieku wspomnień” B.Ossol.:rkp. 15.444/II) ,,chłopi podejrzewali, że Skirmunt był sprawcą najścia na Mołodów polskiego oddziału wojskowego, który w odwecie za uprzednie wymordowanie tu patrolu piechoty, dokonał egzekucji miejscowej ludności”. Jednak zarówno Margaret, bezpośredni i chyba już ostatni żyjący świadek tamtych wydarzeń, jak i Konstanty Skirmunt brat zamordowanych nie wspominają w ogóle ani o wymordowaniu patrolu piechoty, ani o egzekucji mieszkańcow wsi. Oboje przebywali wówczas w mołodowskim pałacu i wydaje się mało prawdopodobne, aby przeoczyli takie wypadki. Swoje relacje sporządzili niezależnie od siebie, w różnym czasie i nigdy się po wojnie nie spotkali. Ona miała w 1939 roku 10 lat, on 73. Konstanty Skirmunt spisywał swoje wspomnienia w czasie i tuż po wojnie i trudno przypuszczać, by zapomniał o tak drastycznych wypadkach jak zamordowanie polskich żołnierzy i krwawy odwet na mieszkańcach wsi. Owszem, do Mołodowa przybył niewielki oddział żołnierzy polskich, ale dopiero w nocy 19. września, uwolnił uwięzionych mieszkańców pałacu i zorganizował ich ewakuację. Z kolei Margaret sporządzając swój zapis nie mogła znać – w ogóle nie wiedziała o istnieniu wspomnień dyplomaty, które pierwszy raz opublikowane zostały dopiero w 1998 roku.
Zapoznajmy się zresztą z relacjami obojga świadków. Według Margaret 18. września od rana przed zamkniętą pałacową bramą zaczęli się gromadzić chłopi. Po kilku godzinach stała tam falująca masa wrogo nastawionych, wykrzykujących napastliwe hasła ludzi. Wciśnięta za filar, znieruchomiała obok swojej ciotki dziewczynka słuchała i patrzyła.
,,W pewnym momencie chłopi wyważyli bramę i otoczyli pałac. Zażądali widzenia z księciem. Stryj wyszedł przed ganek i zawołał ciocię, która stała koło mnie i nie chciała iść, żeby podeszła do niego. Pamiętam jego słowa: Zachowaj się godnie i chodź! Tłum się rozstąpił i zawarł nad nimi. Byłam ostatnią osobą, która widziała ich żywych. Po chwili usłyszałam dwa strzały i już wiedziałam, co się stało.”
Po rozprawieniu się z właścicielami podniecony łatwym zwycięstwem motłoch wdarł się do pałacu. Wszystkich domowników zamknęli w suterenach, grożąc, że wkrótce tu przyjdzie Armia Czerwona i wtedy będą ,,rezać” ich, wrogów ludu. Na razie zaczęło się niszczenie i rabowanie wyposażenia. Wyrzucano przez okna meble, lustra, porcelanę. (…)
Niespodziewanie w nocy przybył do majątku niewielki oddział polskich żołnierzy i to uratowało uwięzionych. Białorusini wycofali się do wsi. W odwecie za napad żołnierze podpalili chłopskie chaty. Nazajutrz wszyscy opuścili Mołodów na chłopskich wozach, jak zapamiętała Margaret pod obstrzałem. Rodzina O’Brien de Lacy przyłączyła się do większego polskiego oddziału spotkanego na szosie do Janowa. Po prawie miesięcznej tułaczce bezdrożami Polesia udało im się dotrzeć do Warszawy.
Obecny wówczas w pałacu Konstanty Skirmunt opisał przebieg wydarzeń nieco inaczej. (…)
Przejdźmy teraz do wspomnień ambasadora. W jego relacji także jest tłum chłopów, którzy przyszli do pałacu 18. września. Wieśniacy zażądali wydania broni, weszli zresztą do środka w jej poszukiwaniu. Broni nie było i możemy się domyślać, że na razie ,,Komitet rewolucyjny” opuścił pałac. Sytuacja zrobiła się groźna po kilku godzinach.
,,…po obiedzie, gdy wyszedłem, słysząc jakiś gwar w przedpokoju, zobaczyłem grupę włościan rozmawiających z moim rodzeństwem i siostra moja powiedziała do mnie: ,,Chcą byśmy poszli do gminy. (…) Wieczorem zebrano wszystkich bawiących u nas gości do jednego służbowego pokoju i gospodarzami byliśmy już nie my, ale ci ludzie z tłumu.” (K. Skirmunt, op. cit.)
To wówczas widział swoje rodzeństwo po raz ostatni i prawdopodobnie to zabranie Marii i Henryka przez tłum zapamiętała Margaret. Konstanty nie wspomina o strzałach towarzyszących uprowadzeniu. Mogły być to strzały na postrach, bo wszystko wskazuje na to, że Skirmuntowie zginęli jednak dopiero 20. września. (…)
Jak już wiadomo z wyjaśnień Margaret, zabudowania wiejskie zostały podpalone przez żołnierzy w odwecie za… no właśnie, za co? Za zamordowanie dwojga właścicieli, czy za ich zatrzymanie i wywiezienie do Motola? W każdym razie konwój uciekinierów dotarł szczęśliwie do Janowa Poleskiego, gdzie przyjęty został przez siostry Urszulanki, posiadające tam otwarty krótko przed wojną dom.
Początkowo Konstanty Skirmunt zaproszony przez Otylię Lubecką zatrzymał się w jej w majątku Dłoń w Wielkopolsce. W końcu 1939 roku znalazł się w Warszawie, gdzie wkrótce, u progu 1940 roku spotkał się z siostrą Jadwigą. Ta jeszcze w Kobryniu od znajomego księdza Wolskiego usłyszała, że jej rodzeństwo, Henryk i Maria ,,zostali w Mołodowie zamordowani przez własną wieś.” (J. Skirmunt, op. cit.). Mniej więcej w tym samym czasie zginął stryjeczny brat mołodowskich Skirmuntów, Roman (1868–1939), syn Aleksandra i Teofili z Lubańskich) dziedzic pobliskiego Porzecza, w którym mieszkał z młodszą siostrą Heleną i jej mężem Bolesławem Skirmuntem. Aresztowany razem ze szwagrem po 17. września, został osadzony w miejscowym budynku gminnym. Po kilku dniach lokalny Komitet Rewolucyjny skazał obu Skirmuntów na karę śmierci. Wyrok przez zastrzelenie wykonano w lesie pod Korzeniowem, 10 kilometrów od Porzecza. (…)
Schorowany Konstanty Skirmunt znalazł po wojnie schronienie w klasztorze sióstr Urszulanek w Lipnicy koło Poznania, gdzie po śmierci Marii Rodziewiczówny zamieszkała też jego siostra Jadwiga. Ostatnie lata życia spędził pod opieką siostry w klasztorze sióstr Niepokalanek w Wałbrzychu. Tam zmarł w lipcu 1949 roku. Jadwiga przeniosła się do domu Urszulanek w Warszawie, gdzie zmarła w marcu 1968 roku. Podobnie jak jej przyjaciółka pochowana została na Powązkach.
Wieś Mołodów leży przy drodze z Motola do Pińska. Jadąc z Janowa Poleskiego, trzeba w Motolu skręcić w prawo, przejechać pięć kilometrów i już z lewej strony wita przybysza ciąg zgrzebnych zabudowań miejscowego kołchozu, z drugiej z pola kukurydzy wystrzela tablica z napisem: Mołodowa. Od razu, z pewnej odległości zatrzymują wzrok dwa punkty orientacyjne: krzyż cerkiewny i zwarta masa zieleni, zwieńczonej jak czapką białozielonkawą okrągłą kopułą budynku. To znak, którego szukamy. Bierzemy nań kurs łagodnym łukiem jadąc przez wieś. Wtaczamy się w piaszczystą, porośniętą trawą drogę obok wspomnianego zagajnika, który z bliska wcale nie jest zwarty i oto zatrzymujemy się na rozległej łące nie łące, ramowanej drewnianymi niskimi domkami z klasycyzującą rotundą opartą o ten zdziczały – park chciałoby się powiedzieć, ale drzewa są zdecydowanie za młode, aby stanowić pozostałość przedwojennego parku. Jak zawsze w takich chwilach podróży po Białorusi towarzyszy nam lekkie napięcie z drobną nutą oczekiwania, bo w chwili zjazdu z asfaltowej szosy przekracza się niewidzialną granicę przaśnej współczesności białoruskiego państwa i wkracza w retrospektywę polskiej przeszłości tej ziemi. Przeszłości z pasją mordowanej i zagrzebywanej przez prawie siedemdziesiąt lat, której ślady z uporem wychodzą ciągle na powierzchnię.
Wysiadamy. Rozglądamy się. Pusto. Tylko samotny kasztanek pasie się spokojnie na środku placu – łąki, który był kiedyś pałacem. Patrzymy na Margaret pytająco. Czy poznaje?
– Nie wiem. Nie mogę się zorientować. Tak zupełnie nic nie zostało. Może chociaż fundamenty, chociaż ich fragmenty.
Ale nie znajdujemy nic. We wrześniu 1939 roku majątek został przejęty przez państwo sowieckie. Później, gdy na te tereny wkroczyli Niemcy, urządzili w ograbionym pałacu swój sztab. Ostatecznie w 1943 roku pałac spalili partyzanci radzieccy. Po wojnie rozebrano resztki murów, a fundamenty rozjeżdżono buldożerami. Wycięto drzewa w parku. Można by powiedzieć, że działano metodycznie, aby nie pozostał żaden ślad, gdyby nie oszczędzono kaplicy. Pozostaje zagadką, czemu akurat ta budowla zawdzięcza swe szczątkowe, ale jednak ocalenie? Z kościołem katolickim, także jego materialną substancją walczono przecież równie zaciekle, jak ze świeckimi przejawami ,,pańskiej” Polski.
Rotunda, wznosząca się w pobliżu zagajnika ma wytłuczone okna, blaszane zamknięte drzwi i zawadiacką czapę trawy, z której jak niesforny kosmyk włosów wyrasta cała kępa krzaków. To kaplica wybudowana w latach 1905–1908 według projektu Tadeusza Rostworowskiego. Zwieńczona była kopułą z krzyżem. W środku nad ołtarzem umieszczonym na tle okna wznosił się krucyfiks z białego marmuru z postacią Chrystusa naturalnej wielkości autorstwa Wiktora Brodzkiego. Zapewne i tego już nie ma.
Po siedemdziesięciu latach pamięć i wyobraźnia potrafią spłatać figla. Margaret rozgląda się z bolesną uwagą, która rzeźbi jej twarz.
– Przypominam sobie, chociaż nie tę kaplicę, ale przypominam sobie. Tam z tyłu, w tym gąszczu był rodzinny cmentarzyk Skirmuntów. Miałam wtedy dziesięć lat i ze zrozumiałych względów nie interesowały mnie takie sprawy, ale pamiętam, bo buszowałam po całym parku. Tylko to było wtedy bardzo zadbane. Trawa równo przystrzyżona, żadnych chwastów.
Lasek porastający dawny dworski cmentarzyk tworzą akacje, lipy, buki i graby podszyte z rzadka pokrzywami, wrotyczem i innym zielskiem. Wesoło łyskają tu i ówdzie żółte oczka polnych bratków. Majaczy w głębokim cieniu biała mara o zarysie kobiety. Bezgłowa i bezręka, jak Nike z Samotraki, z tą różnicą, że tej kresowej obcięto także skrzydła. Został po nich tylko wyrąbany ślad na plecach. Marmurowa postać uchwycona została przez rzeźbiarza w przyklęku, drapuje ją fałdzista szata, na piersi promienieje krzyż. Nie wiadomo jak dawno ten bezsilny anioł śmierci leży tu w trawie. Mozolnie podnosimy go, opieramy o drzewo, ocieramy z brudu. Nic więcej nie można zrobić.
Zaraz w bliskości obalonej rzeźby wrasta w ziemię, także przewrócony i w kilku częściach nagrobny pomnik z czarnego granitu. Upamiętnia śp. Aleksandra Skirmunta (1830–1909), właściciela Porzecza, który jak wyryto na płycie był ,,mężem wielkich zasług, współpracownikiem reformy włościańskiej.” Po bokach połyskują gałązki herbowej dębiny. I Jeszcze obok oderwany blok granitu ze słowami: ,,Którzy sieją ze łzami, będą żąć z radością. 1p.s.125.”
Są tu jeszcze szczątki innych nagrobków. Ślady po grobach to większe kopczyki zieleni, albo przeciwnie, zagłębienia w ziemi. W jednym miejscu zieje ciemną zgnilizną półkolista jama murowanej krypty. W środku, prawie po strop napchano starych szmat, butelek, puszek, po prostu śmieci. Ci, którzy splądrowali to miejsce, zapewne szukali książęcych klejnotów. Musieli się mocno rozczarować…
Zjawiła się niespodziewanie, gdy tak brodziliśmy po pohańbionym cmentarzyku Skirmuntów. Podeszła z uśmiechem cherubina na pucołowatej twarzy, pytając nieśmiało czego szukamy. Może mogłaby pomóc i w ogóle, skąd jesteśmy. Jest młoda, miła i chyba trochę zakłopotana swą misją. Przedstawicielka miejscowego ,,sielsowieta” czy jakiegoś ,,komitieta”. Bardzo przejmuje się historią Margaret i z widocznym respektem odnosi się do niej. Sama wie niewiele. Urodziła się po wojnie i nie pochodzi stąd, przyjechała tu do pracy kilkanaście lat temu. Naprawdę chce pomóc. Pojedzie po klucz i wpuści nas do kaplicy. No, na taki obrót sprawy doprawdy nie liczyliśmy.
Wraca po dwudziestu minutach, w dodatku razem z miejscowym nauczycielem historii. Otwierają ciężkie metalowe drzwi. W środku nie ma nic oprócz odrapanego postumentu, stojącego na tle okna. To musiał być ołtarz. Na ścianach wydrapane jakieś słowa cyrylicą, ślady po czasach, gdy nie zabezpieczono wnętrza i schodzili się tu tacy różni. Ale ktoś też wydrapał – w alfabecie łacińskim – duże choć nierówne litery: ,,Polska”. Pytamy o krzyż, Chrystusa, resztę. Nie, naprawdę nie wiedzą, co się z tym stało. Wierzymy. Oboje są za młodzi, aby wiedzieć. Chociaż nawet, jeśli coś słyszeli, to nie jest to wiedza, którą warto się chwalić przed daleką krewną zamordowanych właścicieli.
Okazuje się, że białoruski nauczyciel sporo wie na temat Skirmuntów. Zna ich biogramy z ,,Polskiego słownika biograficznego”, czytał też Aftanazego. Mówi, że według tego, co ustalono starzy księstwo zginęli 20. września, że 18. zabrano ich do Motola. Dwa dni później przywieziono ich z powrotem i dopiero wówczas zginęli. Zamordowano ich w pobliskim lasku. Patrzy na Margaret ukosem – można odnieść wrażenie, że niełatwo mu podzielić się z nią całą wiedzą, jaką posiada. Niestety są dwie wersje tej śmierci. Pierwszą znamy – brata i siostrę zastrzelono w lasku i tam pogrzebano. Ale według, nie potwierdzonej co prawda wersji drugiej, oboje Skirmuntowie zostali zmuszeni do wykopania sobie dołu, następnie byli przez swych oprawców torturowani i wreszcie zostali żywcem pochowani.
Torturowani? – pytamy z niedowierzaniem – Maria miała w chwili śmierci 67 lat, Henryk 71. Jak zdołali wykopać sobie grób i dlaczego miano by torturować dwoje starych ludzi słynących z dobroci. Przecież dzięki ich staraniom status materialny mieszkańców Mołodowa był znacznie wyższy niż pozostałych wsi poleskich… Mówimy to wszystko, przekonujemy samych siebie, a najbardziej Margaret, ale pod skórą mrowi się poczucie, strzępy myśli, że owszem mogło tak być, że w tych szerokościach geograficznych na przestrzeni wieków aż po ostatnią wojnę okrucieństwo i ciemnota zapisywały karty historii krwawym atramentem.
Białorusin powtarza, że to wersja nie potwierdzona. Jego wzrok biegnie obok twarzy Margaret, gdy mówi, że podobno obojgu Skirmuntom zdzierano skórę z rąk, a potem jeszcze żywych wrzucono do dołu i zasypano ziemią. Zrobili to jacyś obcy ludzie, z innych wsi, nietutejsi.
Przedstawicielka Sielsowieta nie wytrzymuje. Słuchała krótkiej relacji z wypiekami na twarzy, do której w odruchu zgrozy uniosła obie dłonie. Woła, że to niemożliwe, że kto mógłby starym, dobrym ludziom zadawać taką mękę, nawet podczas wojny. Pociesza pobladłą Margaret i w tym gwałtownie szczerym odruchu przełamuje jakąś niewidzialną, ale jednak dającą się wyczuć od początku spotkania barierę między nami. Bo nie możemy jej nie uwierzyć. Jest młoda, pochodzi z innej części Białorusi i nie zna historii tych ziem, swojego przecież kraju, a raczej zna ją w wersji spreparowanej najpierw przez Sowietów, a ostatnio zmodyfikowanej przez łukaszenkowskich naukowców. Rzeczywiście, to nie mieści się w głowie, żeby w tak okrutny sposób torturować dwoje starych, dobrych ludzi. Klucz do ponurej zagadki końca ostatnich właścicieli Mołodowa, jak wiele innych spoczywa z pewnością w archiwach rosyjskich. W 1940 roku przeprowadzono przecież w związku z ich śmiercią dochodzenie, a jak wiadomo Rosjanie rzadko niszczą dokumenty. Może też w istocie mordu dokonali ludzie ,,nietutejsi”. W osławionych komitetach rej wodził najgorszy element o przytępionej moralności. Przywoływany już w poprzednim rozdziale Krzysztof Jasiewicz napisał: ,,W skład komitetów włościańskich wchodzili ludzie z najniższych szczebli społecznej drabiny wsi kresowej. Byli to przeważnie niepiśmienni parobcy, bezrolna biedota, fornale, pastuchowie, itp., na ogół niepolskiego pochodzenia, czasami pospolici kryminaliści. Dla ludzi uczciwych nie przewidziano miejsca.” (Krzysztof Jasiewicz ,,Zagłada polskich Kresów” Warszawa 1997 s. 93 ).
(…) To nie koniec. Nasi przewodnicy prowadzą nas na skraj łąki, do drewnianej chałupy. Wychodzi z niej skromniutko ubrana staruszka, która okazuje się równolatką Margaret. Tak, jak ona miała wtedy dziesięć lat i tak jak ona pamięta tamten ponury dzień. Też widziała jak tłum przyszedł po dwoje starych ludzi z pałacu: księcia i księżniczkę, jak ich zabierali. Też stała wówczas z boku, tylko po drugiej stronie wyważanej bramy. Na pytanie, czy zrobili to ludzie z Mołodowa, gwałtownie kręci głową: nie, to byli jacyś inni ludzie. Nieznani. Na pewno z innych wsi. Kobieta pokazuje niewielką przestrzeń za swoim domkiem, gęsto porośniętą dzikim winem, z charakterystycznym wklęśnięciem, jakby korytarzykiem prowadzącym w dół. To zejście do piwnicy pałacowej, właściwie jej małego fragmentu… Wchodzimy do niemożliwie zagraconego, wilgotnego pomieszczenia, o liszajowatych ścianach. Być może jakiś tajemniczy korytarz znajduje się za skleconymi z desek i zamkniętymi drzwiami, prowadząc do dalszej części, choć nasza przewodniczka zapewnia, że nic tam nie ma, ale poza tym być może, nie znajdujemy naprawdę niczego. To wszystko, co namacalnie pozostało ze świetnego niegdyś pałacu, ,,oazy niepowtarzalnego piękna.
” Grób Skirmuntów znajduje się około kilometra od miejsca, gdzie stał ich pałac. Gdy tylko wjedzie się w las, trzeba skręcić w gąszcz na prawo. Niedaleko. Zaledwie kilkanaście metrów. Gałęzie uderzają w twarze. Milczenie. Miejsce i pamięć tego, co się tu stało blisko siedemdziesiąt lat temu emanują ciszę. Tylko niewidoczny ptak kwili gdzieś w górze. Jeszcze kilka kroków. Oto jest. Mogiła, a może i domniemane miejsce kaźni. Z trawy – nie ma najmniejszego kopczyka – wystrzela metalowy krzyż z takąż tabliczką, na której wypisano słowa: ,,Na wyżynach myśli i uczuć, tam był ich dom. SKIRMUNTY. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie! Mordercom okaż miłosierdzie.”
Z podróżnych zapisków Margaret:
Stara, bezzębna kobieta informuje nas, gdzie stał pałac, nawet prowadzi do chałupy, koło której znajduje się piwniczka łącząca się z podziemiami pałacu. Jakiś namacalny dowód, że pałac jednak istniał. Dowiadujemy się, że kobieta pamięta panienkę (Marię Skirmunt), ale to nie oni (ludzie ze wsi Mołodów) ją aresztowali i zabili, to byli inni ,,oni”. I moja gorzka refleksja: zawsze są jacyś inni ,,oni”. Kobieta ma osiemdziesiąt lat, moja rówieśnica, więc na pewno niczemu nie jest winna. Ale to tłumaczenie jest charakterystyczne. To nie oni mordowali, grabili, palili, to ‚’oni”.(…) Co to za ciekawość pchała mnie do piwnicy, żeby zobaczyć, dotknąć drzwi do lochów pod pałacem. Pałacu przecież już nie ma. Może to takie dotykanie historii ? Muszę dotknąć przeszłości, żeby uwierzyć, że to było naprawdę? Że to wszystko naprawdę się wydarzyło? Wystarczy, że zamknę oczy, a widzę wyraźnie groźny tłum i wuja wzywającego ciotkę. Jeszcze przecież nie wiedziałam, co się stanie, co się za chwilę wydarzy. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co to śmierć, nawet mi nie przyszło do głowy, że to jest ich koniec. Czułam narastającą grozę, ale nawet nie wiedziałam, czego się boję. I ten przerażający tłum za bramą. A teraz nawet bramy nie ma… Jaka jest prawda o śmierci wuja i ciotki? Która z makabrycznych wersji ich śmierci jest prawdziwa? Tego się już nie dowiemy, a mordercy na pewno już nie żyją. Zobaczyliśmy mogiłę w lesie. Cisza, tylko szumią drzewa i śpiewają ptaki. Jak to było? Co czułam stojąc nad ich grobem? Straszliwy żal i poczucie bezradności wobec okrucieństwa tak bezzasadnego i niesprawiedliwego. Za co? Dlaczego? I pragnienie, aby to moja wersja wydarzeń była prawdziwa: po prostu przywieźli ich tu i zastrzelili bez dodatkowych męczarni. Chcę wierzyć, że to była tylko śmierć. Tam w lesie właściwie nie było grobu, a tylko żelazny krzyż i tabliczka. Stanęły mi przed oczami zdewastowane, porozbijane groby na cmentarzu koło kaplicy. Te dziury ziejące pustką, połamane płyty, leżące krzyże. Tego leśnego grobu nikt nie ruszył, nie było po co. Kto ich pochował, czy oprawcy? Kto wykopał grób? Jak to było? (…) Nas uwięzionych w pałacu oswobodzili polscy żołnierze, cofający się od granicy. Pałac był już splądrowany i okradziony, banda grabieżców uciekła w popłochu na widok polskich mundurów, zatrzymali się dopiero za bramą. To nie byli tylko prowodyrzy, buntownicy, to byli też pracownicy z majątku, mieszkańcy Mołodowa. Skąd to bestialstwo, skąd ta nienawiść do swoich dobroczyńców? Las szumiał, samotna mogiła pobudzała wyobraźnię. Co widział ten las, co skrywa ziemia? A potem, kto zaznaczył to miejsce, żeby grób nie stał się bezimiennym, takim jakich wiele na naszej i nie naszej ziemi. Kto postawił krzyż i kiedy? (…) Ciotka i wuj to byli wspaniali ludzie. Żyli skromnie chociaż w luksusie i tylko to było chyba powodem tego bestialskiego mordu. Nienawiść do piękna, bogactwa, kultury. Ciemny, prymitywny lud poleski zemścił się za swoje niewykształcenie, ciemnotę i ograniczenie.
Może kiedyś nadejdą inne czasy i ich prochy z samotnej mogiły w lesie przeniosą do kaplicy – mauzoleum. Może uporządkują rozbite groby na przy-kaplicznym cmentarzu. Może kogoś kiedyś ruszy sumienie. Może następne pokolenie zrozumie…
Wracamy przez wieś i przychodzą mi do głowy niezbyt przyjemne myśli. Gdyby tak przeszukać te domy, to na pewno w niejednym znalazłaby się jakaś łyżka z herbem, czy inny drobiazg z pałacu. Chociaż to nie oni grabili, to robili ci inni ,,oni”. Smutne! Chciałabym mieć nadzieję, że coś się zmieni na lepsze, ale nie mam w sobie tej wiary. Raczej wszystko pomału będzie się rozpadać i ginąć. Nikt i nic nie powstrzyma płynącego czasu. I dlatego, póki jeszcze można, to chociaż to wszystko opisać i utrwalić. Napisać, że to była prawda, że tak ludzie żyli i tak ginęli. Niech historia, a może Historia o tym wie.
Margaret O’Brien de Lacy-Korsak (ur.1928) córka Marii z Duszyńskich i pułkownika Patryka O’Brien de Lacy. Podczas wojny należała do Szarych Szeregów, brała udział w Powstaniu Warszawskim za co odznaczona została Krzyżem Powstańczym oraz Krzyżem Armii Krajowej. Przez czterdzieści lat pracowała w redakcji magazynu ,,Forum”. Rodzina O’Brien de Lacy, z której się wywodzi, swymi korzeniami sięga normandzkiego i irlandzkiego średniowiecza. Wiosną 2009 roku w wydawnictwie LTW ukazały się wspomnienia M. O’Brien de Lacy. ,,Dzikie gęsi z Zielonej Wyspy” to historia polskiej rodziny z Kresów, której los wpleciony został w tryby tragicznej historii Polski pierwszej połowy XX wieku. Autorka rozpoczyna swą opowieść we wrześniu 1939, prowadząc czytelnika przez ogarnięte sowiecką pożogą Kresy, do okupowanej przez Niemców Warszawy. Wartością samą w sobie pozostaje włączony do książki, pisany w dniach Powstania Warszawskiego ,,Dziennik” szesnastoletniej Margaret, łączniczki Rity. Druga część wspomnień przedstawia losy jej tragicznie zmarłego brata, lotnika Hugona O’Brien de Lacy. Wartka akcja, niezwykłość przedstawionych biografii, barwny styl przyprawiony odrobiną humoru są wielką zaletą książki, o której sama autorka powiedziała: ,,Napisałam te wspomnienia po prostu, od ręki, od serca, włożyłam w nie więcej uczucia niż pracy. Pisałam to, co przyszło z pamięci, nagą prawdę, nieupiększoną, niewygładzoną. Pisałam tak, jak gdybym była dzieckiem: szczerze, z bólem, najzwyczajniej, najprościej…”
Joanna Stypuła-Gliwa, Warszawa