W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości Polski w 1918 roku, na Kresach Wschodnich – 1939 – jak nazywano ziemie położone nad wschodnią granicą państwa – nie tylko było niespokojnie: grasowały tu bandy, przemytnicze i rabunkowe, często (jak słynna banda Muchy) mające swe bazy wypadowe za Moroczanką, której leniwy nurt oddzielał Rzeczypospolitą Polską od Związku Radzieckiego. Granice województwa, powiatów i gmin ulegały ciągłym przesunięciom.
Gmina Zaostrowiecze do 1926 r. należała do powiatu łuninieckiego w województwie poleskim, zanim weszła ostatecznie, do powiatu nieświeskiego w województwie nowogródzkim. Podobnie było też na tych terenach z granicami administracji kościelnej. Za panowania carów trzebiono polską – jak mówiono, – czyli rzymsko – katolicką religię, to też najbliższy kościół katolików znajdował się, patrząc na północ od Zaostrowiecza, w Klecku, odległym o bite dwadzieścia cztery kilometry, a na południe, w stronę Polesia, w Hrycewiczach, aż o siedemdziesiąt wiorst. Odległość ta zmniejszała się zimą, gdy poleskie bagna skuwał, na mrozie przekraczającym 40 stopni Celsjusza, lód, a nie przejezdne dotąd drogi można było pokonać„na skróty” sańmi. Wtedy jednak, na śmiałków mogły tam czekać stada wygłodniałych wilków.
W międzyczasie, w latach 1927 – 1932, za wioską powstało, miasteczko Zaostrowiecze, które mistrz Melchior Wańkowicz nazwał „Nową Gdynią”, jako że obie te miejscowości powstawały w tym samym czasie.
Katoliccy mieszkańcy tej gminy nie mieli w Zaostrowieczu swojej świątyni, toteż nic dziwnego, że wielce zależało im na utworzeniu własnej katolickiej parafii i na wybudowaniu własnego kościoła. Tym bardziej, że prawosławni zaostrowieczanie, chociaż do ich świątyni w Moroczy, odległej zaledwie o 10 kilometrów, było znacznie bliżej, już postarali się o własnego popa, długowłosego i brodatego, batiuszkę Winczesława Nikołajewicza Gachowicza, ale i przymierzali się się do budwy swej cerkwi obok domu woźnego siedmioklasowej szkoły powszechnej Arcioma Jarmułowicza.
To też do Kurii Biskupiej w Pińsku szły z Zaostrowiecza nieprzerwanie petycja za petycją, z pokorną prośbą o własnego księdza, własną parafię i o własny kościół. Niestety, odpowiedzi nie nadchodziły, a gdy do ordynariusza pińskiej diecezji udała się delegacja wiernych, ksiądz biskup Zygmunt Łoziński usprawiedliwiał milczenie brakiem duchownych, spośród których mógłby ustanowić proboszcza. Po wielu, wielu miesiącach zjechał wreszcie ksiądz Teodor Ryłło, przedstawiając się jako proboszcz nowoutworzonej dla wiernych parafii składającej się z dwóch gmin Zaostrowiecza i Hrycewicz. Nagabywany przez ciekawskich gdzie będzie siedziba parafii, odpowiadał wymijająco, że to się jeszcze okaże, że nic nie jest przesądzone.
Na razie ksiądz Ryłło zamieszkał w Komlewszczyźnie, w majątku państwa Woyniłłowiczów, a msze odprawiał na przemian, co drugą niedzielę, to w kaplicy cmentarnej w pobliskich Dębniakach dla katolików z Zaostrowiecza, to w pounickim kościółku w Ostrowczycach Wielkich zamkniętym za cara na cztery spusty, dla wiernych gminy hrycewickiej.
Później, gdy walka, o zaostrowiecką parafię przybrała pomyślny obrót, jej historię mój ojciec opowiadał nieraz swym gościom, przy biesiadnym stole, podczas przyjęć wydawanych z okazji świąt państwowych i kościelnych.
Zaostrowieczanie poczuli się głęboko urażeni.
Niestety zaostrowieccy parafianie nie byli tak zamożni jak ich hrycewiccy sąsiedzi. W tamtejszej gminie znajdowało się więcej dworków szlacheckich i pokaźny majątek Woyniłłowiczów, znacznie większy, niż w Zaostrowieczu adeliński majątek Grzymałów, nabyty w spuściźnie przez panią Marię Bielawską. Nic więc dziwnego, że ksiądz proboszcz wolał zamożniejsze otoczenie.
Toteż, zaostrowieczanie zbojkotowali księże wezwanie do składania ofiar na płaskowicki kościół i wysłali delegację do samego biskupa pińskiego Zygmunta Łozińskiego z pokorną prośbą, by wpłynął na zmianę decyzji.
Delegacja wróciła z niczym. Biskup wyraził zdziwienie, co do liczby katolików w obu gminach wskazanych przez uczestników delegacji, otrzymał bowiem wręcz przeciwstawne informacje i to osobiście od księdza proboszcza Ryłły. Oświadczył, że poprzedniej decyzji o ustanowieniu parafii obejmującej dwie gminy z siedzibą w Płaskowiczach, a nie w Zaostrowieczu, nie zmieni i wszyscy parafianie powinni się tej decyzji podporządkować.
Proboszcz miał, zatem do Zaostrowiecza dojeżdżać, jako do filii właściwej parafii w Płaskowiczach, a i to, w co drugą niedzielę.
Rozgoryczeni parafianie użalili się kierownikowi szkoły na taką niesprawiedliwość, wyłuszczając swoje, ich zdaniem oczywiste, racje. Ojciec podzielając ich odczucia wpadł wówczas na pewien pomysł.
Jeżeli kuria biskupia jest na wszelkie argumenty i prośby nieczuła, trzeba stworzyć takie warunki, w których zostałaby niejako zmuszona do zmiany niefortunnej dla Zaostrowiecza decyzji. Jeszcze tego samego dnia ojciec, w uzgodnieniu z wójtem gminy panem Kazimierzem Myślickim wysłał do zwierzchnictwa kościoła narodowego (Mariawitów) w Płocku list pisząc w nim, że ludność gminy żywo interesuje się tym wyznaniem, w związku z czym prosi o przysłanie mariawickiego duchownego dla odprawienia nabożeństwa w dniu odpustu w Płaskowiczach. W sprawę wtajemniczony został jeszcze, chodzący o kuli beznogi inwalida wojenny, legionista i osadnik wojskowy pan Świechowicz, który obiecał przywieźć swą bryczką księdza – mariawitę z odległej o czterdzieści kilometrów, najbliższej stacji kolejowej w Reytanowie, nie zdradzając oczywiście nikomu, z czyjego polecenia.
Wieść, że do miasteczka zjechał „nowy ksiądz”, rozeszła się lotem błyskawicy. Do lasku w Dębniakach, gdzie w małej kapliczce – między rzymsko-katolickim cmentarzem, a krzyżem powstańców z 1863 roku – miało się odbyć pod niebem nabożeństwo, ludzie schodzili ze wszystkich stron. Stawiła się również cała wieś prawosławna. Narodu ściągnęło tam więcej niż na odpust w Płaskowiczach. Kazanie, jakie wygłosił ksiądz-mariawita wszystkim wielce się spodobało. Kaznodzieja zapowiedział kolejną wizytę, gdy tylko otrzyma następne zaproszenie.
Nazajutrz po tym nabożeństwie rozpętała się burza. Z dowództwa batalionu KOP w Klecku przyjechał na spienionym koniu oficer dwójki, by zbadać, jak to się stało, że w pasie nadgranicznym zjawił się innowierca, ksiądz-mariawita.
Urząd Wojewódzki w Nowogródku słał do nieświeskiego starosty telegramy, by ustalono niezwłocznie przyczyny wywołanego w tej miejscowości zagrożenia panującej wierze. Zjechał, więc do Zaostrowiecza sam naczelnik wydziału bezpieczeństwa starostwa. Przybył też bez zwłoki ksiądz dziekan z Nieświeża, pełen trwogi, by zaostrowieczanie nie oddali dębniackiej kaplicy cmentarnej schizmatykom. Sensację z tego wydarzenia zrobiła również prasa powiatowa i wojewódzka, pisząc o nieprzebranych tłumach na mariawickim nabożeństwie, w dębniackiej kaplicy i przebąkując o przygotowaniach do rozruchów na tle religijnym.
Tak się złożyło, że wszyscy trzej przedstawiciele władzy wojskowej, państwowej i kościelnej swe pierwsze kroki skierowali, każdy z osobna, do kierownika miejscowej szkoły. Ojciec, nie ujawniając z czyjej to inicjatywy przybył do Zaostrowiecza mariawicki duchowny, poinformował dostojnych gości o niezadowoleniu miejscowej społeczności z decyzji biskupa pińskiego, pozbawiającej ją prawa do własnej parafii i własnego kościoła. Podobne informacje oficjele uzyskali zapewne u wójta Kazimierza Myślickiego, komendanta posterunku – przodownika Sikorskiego i dowódcy kompani KOP w Chomince kapitana Bolesława Wolnego. Ten ostatni zapewne wcześniej został zorientowany w sytuacji przez ojca, jako, że byli serdecznymi przyjaciółmi.
W konsekwencji zarówno wojewoda, jak i dowódca batalionu KOP-u w Klecku, w obawie by rozgoryczenie społeczności zaostrowieckiej nie osłabiło patriotyzmu i polskości w nadgranicznej miejscowości, sami podjęli wysiłek, by doprowadzić do zmiany decyzji władz kościelnych. W międzyczasie zaś zmarł biskup ks. Zygmunt Łoziński i diecezję w Pińsku objął ksiądz biskup Kazimierz Bukraba.
Nie minęły i dwa miesiące od głośnej wizyty księdza-mariawity, gdy do miasteczka przybył nieświeski dziekan z nowym księdzem Mieczysławem Marconiem, powołanym na zaostrowieckiego proboszcza, który też został katechetą w miejscowej szkole. Religii prawosławnej nauczać miał batiuszka Gachowicz. Ojciec postarał się również o katechetę dla nauczania religii mojżeszowej, wyrażając na prośbę rabina zgodę by lekcje religii odbywały się w domu modlitwy, który znajdował się przy rynku, w domu ojca mego kolegi Jankiela Furmana.
Ku Bożej chwale i zadowoleniu miejscowych katolików sprawa ta zakończyła się po ich myśli. Ucierpiał na niej jedynie legionista, beznogi pan Świechowicz, który wierny danemu słowu honoru, nie zdradził nikomu z kim był w zmowie. Przywiezienie księdza mariawity tłumaczył tym, że spotkał go przypadkowo na stacji kolejowej i że duchowny jechał w tym samym, co i on kierunku, a za obiecaną sowitą zapłatę, wziąłby na swoją bryczkę tak samo, zarówno popa, jak i rabina.
Ksiądz Ryłło, który dojeżdżał do Dębniaków z Płaskowicz, zanim nową parafię objął ksiądz Mieczysław Marcoń, zakazał zasłużonemu w bojach pierwszej wojny światowej legioniście wchodzenia do przybytku Bożego przez kilka niedziel, a w pokucie inwalida wojskowy musiał w tym czasie przez całą mszę świętą klęczeć przed drzwiami kaplicy w Dębniakach, na jednym kolanie z wysuniętym przed siebie drewnianym kikutem,.
Dopiero tak upokorzonego oczyścił z grzechu schizmy ks. Mieczysław Marcoń, wprowadzając go uroczyście do wnętrza kaplicy.
Nowy ksiądz proboszcz, nowej parafii w Zaostrowieczu, któremu plebanię wybudowano w miasteczku, naprzeciw naszego domu, od zaraz zabrał się, wraz ze swoimi parafianami, do budowy kościoła, którą ukończono po dwóch latach.
Gdy przyjazd do nowej parafii zapowiedział w 1933 roku nowy ordynariusz Diecezji Pińskiej ks. biskup Kazimierz Bukraba, na jego powitanie społeczność katolicka, delegowała kierownika szkoły w Zaostrowieczu.
Ks. biskup Bukraba był pierwszym tej rangi katolickim dostojnikiem, który w dniu 16 sierpnia 1933 r., gościł w nowopowstałym miasteczku. Na jego powitanie mieszkańcy wybudowali bardziej okazałą bramę niż prawosławni na wcześniejszy przyjazd swego archireja. Po uroczystościach liturgicznych w nowo wybudowanym, wspólnymi siłami kościele, na wspólny obiad do wybudowanego wcześniej z inicjatywy ojca Domu Ludowego, zostali zaproszeni oczywiście moi rodzice. Suty obiad był zakrapiany winem, nie tylko mszalnym i nie tylko winem, toteż, gdy towarzystwo było już na lekkim rauszu, tato zdradził Jego Excelencji z czyjej to inicjatywy przyjechał do miasteczka ksiądz mariawita. Ku ogólnemu rozbawieniu ksiądz biskup który, jak się okazało, miał poczucie humoru, wzniósł toast na cześć inicjatora tego fortelu, dodając też kilka miłych słów pod adresem mariawickiego duchownego, bez którego, jak sam przyznał, nie byłoby tej uroczystości. Toastu nie podjął jedynie, obecny też na przyjęciu, ksiądz Ryłło, proboszcz płaskowicki, któremu z parafii ubyło tysiąc dusz.
Na zdjęciu, w pierwszym rzędzie, od lewej: proboszcz ks. Mieczysław Marcoń, nadleśniczowa Okołowowa, nauczycielka z Horki Olga Trybuchowska, nauczycielka Władysława Podgóreczna, ziemianka z W. Ostrowczyc Falkowska, ks. bp Kazimierz Bukraba, ziemianka z Komlewszczyzny Anna Woyniłłowicz, ziemianka Dawidowska, weterynarzowa Dynowska, żona właściciela masarni Rypnicka, ziemianka Adelina w Zaostrowieczu Maria Bielawska, wójtowa Bronisława Myślicka.
W drugim rzędzie od lewej: nauczycielka – NN, administrator majątku Adelin Mirkowski, nauczyciel Trybling, nauczyciel w mundurze strzeleckim Józef Szulc, komendant powiatowy Związku Strzelców w Nieświeżu kpt. Pluta, lekarz Józef Sielicki. wójt Kazimierz Myślicki, sekretarz gminy Stefan Pruszyński, nauczyciel z Kołek Józef Czarnyszewicz, właściciel restaurator Julian Motyl, właściciel sklepu Antoni Skuratowicz, nadleśniczy Okołów, ziemianin Dawidowski.
W trzecim rzędzie od lewej: osadnik Zygmunt Trybuchowski, NN, osadnik Mazan, właściciel masarni Franciszek Rypnicki, kierownik szkoły w mundurze strzeleckim Józef Podgóreczny, komendant posterunku Policji Państwowej przodownik Sikorski, weterynarz Józef Dynowski, leśniczy z Kołek Jaworski, kierownik poczty Sudnik, NN, nauczyciel Jodko, aptekarzowa Krepska, aptekarz Wincenty Krepski. Fot. ze zbiorów Mariana Podgórecznego.
C. d. Nowa świątynia nie wszystkim przypadłą do gustu. Pośpiech, z jakim ją budowano, nie wyszedł nikomu na dobre, gdyż nowo postawiona z drewna, również ofiarowanego przez księcia Radziwiłła, budowla bardziej przypominała remizę strażacką, niż przybytek Boży. Kościół ten nie spodobał się również i Panu Bogu, nie przetrwał bowiem i dwóch lat. Najpierw poważnie nadwerężył ją potężny huragan, który przeszedł tędy latem 1936 roku, łamiąc jak zapałki drzewa w pobliskich lasach „kazionnych”, czyli państwowych i radziwiłłowskich. W rok później z wieży kościoła nagle wystrzelił w niebo jęzor ognia i zanim zaalarmowana ochotnicza straż pożarna przybyła na miejsce ze swymi trzema sikawkami i beczkowozami, nie było już co gasić.
Mówiono, że kościół został podpalony przez tę samą bandę, przeprawiającą się nocami przez zieloną granicę, która latoś puściła z dymem cerkiew w Moroczy, a następnie napadła na nadleśnictwo w Chomince, mordując sześciu radziwiłłowskich oficjalistów. Inni mówili, że to batiuszka Wińczesław Nikołajewicz Gachowicz pozazdrościł katolickiemu kapłanowi nowej świątyni i namówił prawowiernych, by puścili kościół z dymem. Ten zaś w rewanżu rozpowszechniał pogłoski, że to sam proboszcz, wstydząc się tego dziwoląga architektury, naumyślnie pozostawił w zakrystii niedogaszone kadzidło, które wznieciło pożar. Ale jak było naprawdę? Nikt do tego nie doszedł…
W każdym razie wkrótce po tym zdarzeniu przystąpiono do budowy nowej świątyni rzymsko-katolickiej murowanej, z pustaków, która bardziej, niż poprzednia spodobałaby się i Bogu, i ludziom. Niestety parafianie i tym razem nie mieli szczęścia w wyborze architekta..
Niezbyt lubiany ks. Ryłło wkrótce został odwołany z probostwa w Płaskowiczach, a jego miejsce zajął ksiądz Małecki, który był częstym gościem naszych rodziców. On jeden szczęśliwie przeżył wojnę.
Księdzu Mieczysławowi Marconiowi nie dane było służyć Bogu i swoim parafianom w nowym kościele. Po pożarze codzienne msze odprawiał na plebanii, a w niedziele i święta w cmentarnej kaplicy w Dębniakach.
17 stycznia 1939 roku, gdy na odległej o trzy kilometry granicy rozległy się strzały, namawiany przez wiernych, bojących się o jego życie ksiądz Marcoń opuścił swoją parafię i wraz z kompanią KOP – u i policjantami z posterunku w Zaostrowieczu wyruszył na południe. Odtąd ślad po nim zaginął. Najprawdopodobniej został razem z nimi został wzięty do niewoli wzięci do niewoli i razem z nimi zamordowany w Katyniu.
Nowym proboszczem parafii, ks. biskup Kazimierz Bukraba ustanowił księdza Józefa Bartuszka, który do Zaostrowiecza przyjechał z Brześcia. Niestety, ten szczególnie szanowany i lubiany nie tylko przez swoich parafian kapłan, który przetrwał okupację sowiecką, został aresztowany przez Niemców i białoruskich policjantów z końcem czerwca 1942 roku. Razem z nim zostali aresztowani min. aptekarz Wincenty Krepski, weterynarz Dynowski, sklepikarz Rypnicki, sekretarzem gminy Ludwiki Padee, nauczyciel gimnazjalny z Nieświeża Trześniewski, nauczyciel Czarniawski z Kaługi. Wśród nich znalazł się również mój wuj, mąż siostry mojej matuli porucznik WP w stanie spoczynku Piotr Pacieszyński, który przez całą okupację sowiecką ukrywał się przed NKWD w naszym domu, na nie zamieszkałym pierwszym piętrze. Wszyscy aresztowani zostali wywiezieni do Baranowicz i tam, po przeprowadzonym przez Gestapo śledztwie w dniu 13 lipca 1942 roku rozstrzelani, na cmentarzu prawosławnym. Tylko panu Ludwikowi Padee udało się cudem zbiec z nad własnego grobu i przeżyć wojnę.
Drugorzędna postać tej opowieści batiuszka Winczysław Nikołajewicz Gachowicz sprzyjający niemieckiemu okupantowi, w przeddzień aresztowania polskich mieszkańców z Zaostrowiecza był obecny na naradzie kolaboranckich policjantów białoruskich z ich komendantem, bezwzględnym mordercą Janem Naumczykiem, zwanym od rażącego zeza „Kosookim” na czele, przy kompletowaniu listy Polaków wytypowanych do eksterminacji.
Koło się zatoczyło. Od chwili aresztowania księdza Józefa Bartuszka gmina Zaostrowiecze została włączona ponownie do parafii w Płaskowiczach. „Kosooki Janek” zabronił odprawiania nabożeństw w dębniackiej kaplicy nawet w co drugą niedzielę, toteż wierni, by wziąć udział we mszy świętej musieli pokonywać w każdy siódmy dzień tygodnia dziesięciokilometrową bez mała drogę do kościoła w Płaskowiczach.
Z kolei głównemu „sprawcy” ustanowienia parafii rzymsko – katolickiej w Zaostrowieczu nie było dane uczyć w nowo wybudowanej, z jego inicjatywy, nowoczesnej szkole, której nadano imię Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, wybudowanej z jego inicjatywy. Szkoła miała zostać otwarta w dniu rozpoczęcia nauki w nowym roku szkolnym 1939/1940. Będąc porucznikiem rezerwy ojciec otrzymał kartę mobilizacyjną i bez chwili zwłoki udał się do swojej jednostki wojskowej – 79 Pułku Piechoty Strzelców Słonimskich im. Hetmana Lwa Sapiehy w Słonimie. Z pułku tego wyodrębniono 179 samodzielny batalion pod dowództwem majora Michała Bartuli. Batalion ten wszedł w skład SGO „Polesie” dowodzonej przez gen. Franciszka Kleeberga. Por. Józef Podgóreczny został w nim dowódcą 3 kompanii, a w ostatniej fazie bitwy o Wolę Gułowską, po śmierci majora Bartuli objął dowodzenie batalionem. Po stoczeniu przez batalion zwycięskiej bitwy z Niemcami o Wolę Gułowską, gen. Kleeberg wydał rozkaz kapitulacji SGO „Polesie” otoczonej przez Niemców i Sowietów.
Jeńcy szli do niewoli niepokonani. Oficerowie, wśród nich ojciec trafili do obozu jenieckiego oficerów II C w Woldenbergu. SGO „Polesie” było ostatnim, większym zgrupowaniem Wojska Polskiego, które stawiało bohaterski opór napastnikom w kampanii wrześniowej aż do 5 października 1939 roku.. Nadal nie złożą broni i będą walczyły do końca dwa małe oddziały Wojska Polskiego: – w lasach piotrkowsko – opoczyńskich, za Pilicą oddział kawalerii majora Hubala – Henryka Dobrzańskiego, który ulegnie przeważającym siłom wroga wraz z jego śmiercią 30 kwietnia 1940 roku
– w lasach Puszczy Nalibockiej, za Niemnem oddział piechoty kaprala Lońki – Leonarda Dąbrowskiego który będzie dawał opór nieprzyjacielowi dwa tygodnie dłużej, aż do śmierci jego dowódcy w połowie czerwca 1940 roku.
Oba te oddziały Wojska Polskiego będą jednocześnie prekursorami rozległego ruchu partyzanckiego, który swym zasięgiem obejmie całą Polskę w jej ówczesnych granicach. Hubalczycy zasilą partyzantów 25 Pułku Piechoty AK Ziemi Piotrkowsko Opoczyńskiej, Dąbrowszczacy – partyzantów Zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego AK.
Ci ostatni zasłyną z rozbicia i zdobycia silnego garnizonu niemieckiego w Iwieńcu; z przetrwania pacyfikacji Puszczy Nalibockiej przez 5 niemieckich dywizji; z dania oporu swym dotychczasowym sowieckim sprzymierzeńcom, którzy zdradziecko ich napadli o świcie 1 grudnia 1943 roku; z brawurowej przeprawy, w biały dzień, przez obstawiony czołgami most na Wiśle; z wyzwolenia w przeddzień wybuchu powstania z pod niemieckiej okupacji rozległego terenu Puszczy Kampinoskiej, nazwanego po wojnie Niepodległą Rzeczypospolitą Kampinoską i utrzymania go w swych rękach przez cały okres Powstania Warszawskiego razem z żołnierzami VIII Rejonu AK; z oddania do dyspozycji dowództwu powstania najlepiej wyekwipowanego i umundurowanego, wyszkolonego i doświadczonego w walkach niemal tysięcznego oddziału, którego uzbrojenie równało się około 1/3 uzbrojenia całej powstańczej Warszawy.
Po upadku Powstania Warszawskiego i tragicznej bitwie pod Jaktorowem, stoczonej w dniu 29 września 1944 roku, żołnierze z pod Iwieńca, którzy przeżyli ów bój, nie złożyli broni. Kontynuowali walkę rozpoczętą z napastnikami na ich rodzinnej ziemi i pokonując swój siedmiusetkilometrowy szlak bojowy znaczony grobami 727 poległych, przeprawiając się za Pilicę, na Ziemię Piotrkowsko – Opoczyńską łącząc się na krótko z żołnierzami mi 25 Pułku Piechoty AK. Było w tym coś symbolicznego. Żołnierze tysięcznego bez mała oddziału, który rozpoczynał walkę partyzancką z okupantem na Kresach Rzeczypospolitej pod dowództwem Lońki – Leonarda Dąbrowskiego i żołnierze oddziału, którzy rozpoczynali walkę partyzancką w lasach kieleckich pod dowództwem Hubala, kończyli boje o wolność Polski ramię w ramię obok siebie w centrum Polski. Wśród 17 nalibockich ułanów z którymi żegnał się w Modrzewiu w dniu 17 stycznia 1945 roku dowódca Zgrupowania Nalibockiego AK , miał szczęście znajdować się również niżej podpisany.
Marian Podgóreczny
– na podstawie relacji
Józefa Podgórecznego