Jak co roku na początku wiosny, gdy gęsi już przeleciały na północ, a powróciwsze do swoich gniazd bociany po krótkim odpoczynku po przylocie dokonują rewizji i niezbędnej naprawy swoich gniazd, wybieram się na swoje ulubione śródleśne błoto, które od lat upodobały sobie żurawie, by w ten sposób powitać wiosnę. Od koparek i buldożerów radzieckich meliorantów to uroczysko ocalało przez to, że zajmuje stosunkowo niewielki obszar oraz od każdej strony otoczone jest lasem. Ten fakt widocznie spowodował, że osuszanie tego terenu uznano za niecelowe – na szczęście dla wszelkiego ptactwa i różnorakiej zwierzyny, dla których do dzisiaj pozostaje domem i znakomitą kryjówką.
Zwykle bywam tam gdy już zakwitną kaczeńce, lecz tym razem odwiedzam nieco wcześniej, bo celem mojej wędrówki jest odnalezienie gniazda żurawi, nieopodal którego zamierzam urządzić kryjówkę na czat z aparatem, zanim żurawie usiądą już na jajach – by ich nie niepokoić i broń Boże, nie spłoszyć!
Swój rower ukrywam w łozach na brzegu błota, wkładam wodery, wycinam kij, by bezpieczniej i łatwiej poruszać się po mokradłach, i wkraczam na błoto. Stoję przez pewien czas na skraju bagna bez ruchu, nasłuchując i jednocześnie przez lornetkę penetrując teren…
Po kilkunastu minutach stania w ciszy błoto zaczyna ożywać świergotaniem różnorodnego ptactwa. Wypatruje sobie wydeptaną przez łosi ścieżkę i nieśpiesznie wyruszam w wędrówkę po bagnie, z satysfakcją stwierdzając, że trop jest świeży i ścieżka ta często przez łosi odwiedzana. Zaledwie po kilkuset metrach nagle spostrzegam w dosyć bliskiej odległości kilkudziesięciu metrów sylwetki dwóch pasących się na łące żurawi. Zamieram i staję w bezruchu, nie mając żadnych szans pozostać niezauważonym na otwartym terenie. Żurawie nieco też zaskoczeni wyciągając długie szyje starają się ocenić zagrożenie. A ja korzystając z ich zaskoczenia ciągle w bezruchu obserwuje je przez kamerę na maksymalnej ogniskowej, czekając z nadzieją, że wyjdą na bardziej otwartą przestrzeń. Robię kilka klatek, ale nic z tego jednak.
Żurawie zaczynają głośno trąbić, oznajmiając w ten sposób wszem i wobec (a szczególnie mnie jako niepożądanemu intruzowi), że ten teren jest już zajęty. Poruszam się więc nieco za krzak, ukrywając się od ich wzroku i zamieram w bezruchu. Po kilku chwilach żurawie jednak decydują odlecieć, i na pożegnanie robię jeszcze im kilka klatek na tle nieba.
Cóż, dziękując w duchu za to spotkanie idę dalej, do miejsca, gdzie kilka lat temu widziałem ich gniazdo nad zakolem rzeczki, przez okolicznych mieszkańców nazywanej „Żurawel” (Żuraw).
Po krótkim odpoczynku na górującej nad błotem, porosłej sosną piaszczystej grzędzie już bardziej szczegółowo penetruję teren w poszukiwaniu gniazda. Moje starania jednak są bezskuteczne, nie licząc napotkanego po drodze bobrowego żeremia i wypłoszonego z łozy pod lasem rogacza z sarenką. Przystaję, by nieco odpocząć po uciążliwej przechadzce po błocie, aż nagle do moich uszu donosi się …. bełkot cietrzewi od strony lasu! By opisać moją radość warto nadmienić, że nie słyszałem ich tutaj od lat swojej młodości – a to już dość spory kawałek czasu! Wsłuchuje się lepiej, notując, że to raczej tylko dwa tokowika. Ależ to dla mnie nie tak istotne, ważne że są.
Rozradowany i z uśmiechem na twarzy, nawet nie próbując bliższego podejścia, by niepotrzebnie nie niepokoić ptaków, zawracam w drogę powrotną, w zawirusowany ludzki świat. Niestety, ale trzeba wracać. Po drodze podziwiając naturę a jednocześnie rozmyślając o ludzkiej egzystencji, porównuje świat ptaków i zwierząt z tym ludzkim. Jak by w odpowiedzi na moje rozmyślania napotykam w kilku metrach od ścieżki czaszkę łosia z porożem. Wygląda na to, że leży tu już nie jedną zimę.
Łoś jednak był tylko kilkuletnim młodym bykiem, który być może nawet nie zostawił po sobie żadnego potomstwa. Za to pozwolił przetrwać zimę nie jednemu wilku, bo w promieni kilkunastu metrów dookoła brak jakichkolwiek nawet kości. Już nieco dalej przy tej samej ścieżce napotykam kolejne znalezisko – świeżo obgryzioną nogę rogacza.
Niechybnie to znowuż robota wilka! Drapieżnik zapewne był sam, lub w parzę (co jest zwyczajne o tej porze roku). Nie mogąc już zjeść całości, zaznaczył „prawo własności” na zdobycz, pozostawiając na niej swoją „kupę”. Czyżby też i wilki nie obrali to miejsce na swoje legowisko (już niebawem powinni mieć młodych)? Bardzo na to podobne.
Tak to już jest w przyrodzie: surowo i twardo, ale brak żadnej obłudy czy hipokryzji, a śmierć nikogo nie dziwi. Bo nawet i wirusy czyhają na dzików, przez co w ciągu ostatnich lat na Białorusi ich pogłowie zostało prawie że całkowicie wyeliminowane przez zarządzoną depopulacje. Prawie, bo ku mojej (zapewne nie tylko mojej) wielkiej satysfakcji nie wszystkich jednak. Tu i tam można jeszcze napotkać jeżeli i nie samych, to choć by ich ślady. Dzisiaj też ku zadowoleniu widzę świeże dzicze buchtowisko na skraju bagna.
– I tym pozytywnym „dziczym” akcentem chcę skończyć tą krótką relację z wiosennej wędrówki na błoto nad Żurawiem, bo wirusy znikły, wynajęci myśliwi nie wytropili lub spudłowali, a dziki pozostały.
Eugeniusz Lickiewicz