Stosunki wyznaniowe
Na przełomie wieku dziewiętnastego i dwudziestego największą część ludności Polesia stanowili wyznawcy prawosławia, najczęściej dawni unici. Byli to przede wszystkim chłopi, drobni rzemieślnicy oraz rodziny pochodzenia bojarskiego. W okresie międzywojennym podejmowane były próby odrodzenia Kościoła unickiego, który został w 1839 roku na obszarze Rosji, a w 1875 roku na Polesiu Zachodnim, znajdującym się na obszarze Królestwa Polskiego, skasowany ukazem carskim. Próby te nie przyniosły jednak zamierzonych efektów, więc prawosławie pozostawało wyznaniem dominującym. Katolicyzm był religią mniejszości: polskiej i spolszczonej szlachty, osiedleńców sprowadzanych na obszar Polesia w dziewiętnastym i dwudziestym wieku oraz ludności napływającej na Polesie po pierwszej wojnie światowej.
Ze względu na słaby stan oświaty i wykształcenia oraz powszechny analfabetyzm, trudno było tamtejszej ludności dostrzec różnice między poszczególnymi wyznaniami. Ponadto ponad 250-letnie panowanie Kościoła unickiego na terenie Polesia sprzyjało wzajemnemu przenikaniu się prawosławia i katolicyzmu. Dlatego też przedstawiciele obu tych wyznań obchodzili prawie te same święta w bardzo podobny sposób. Katolicy szanowali święta prawosławne i unickie, a prawosławni i unici święta katolickie. Niektóre święta i związane z nimi obrzędy religijne obchodzono faktycznie razem, jak chociażby w okresie wielkopostnym. Anonimowe rozmówczyni, na łamach prawosławnego przeglądu „Ortodoxia”, ostatnie dni we wsi Wereszczyn na Polesiu Zachodnim, poprzedzające Wielki Post, opisały następująco: „Baby wtedy zapijały maślnicę, a mężatki zbierały się w karczmie u Żyda, podsuszany ser i tłuszcz podjadały po raz ostatni przed Wielkim Postem. Dziewczyny – panienki raczyły się najwyżej podpiwkiem albo kwasem chlebowym, ale w domu. Nie w karczmie. Bo jak która poszła do karczmy, to wiadomo… Tam mogły tylko baby.
Łatwiej wtedy przychodziło na seropuście winy przebaczać i serce skruszać. I było potem za co przepraszać. Tam, gdzie nie było karczmy, albo gdzie chłopy dyscyplinę trzymały, to zbierały się kobiety po chałupkach. Jak której młodzieniec postawił kielicha, czy piwo na seropust, to ona mu na Wielkanoc pisankę szykowała. Jak się chciała go pozbyć, to tylko byczka (tj. jajko bez wzorków) na odczepnego dawała. Ot i całe wstępne dni. Do dzisiaj macie tłusty czwartek i kusy wtorek u katolików. Przed wojną to nikt nie robił różnicy, rzymski katolik, czy prawosławny”. Dodatkowo łączenie wiary z ludowymi wierzeniami i zabobonami, czerpanymi ze wspólnej dla obu grup tradycji słowiańskiej powodowało, że także ludowa obrzędowość była wspólna i różniła się tylko nielicznymi szczegółami. Dlatego religijność Poleszuków można uznać za klasyczny przykład ludowej kultury religijnej, w której łączone były elementy chrześcijaństwa z tradycyjnym systemem wierzeń i norm moralnych, opartych na mistycznej solidarności między człowiekiem i światem natury. Nie można natomiast było uznać jej za świadome i dojrzałe chrześcijaństwo.
Wierzenia ludowe i przedmioty kultu
Poleszucy wierzyli w Boga Hospoda, który stworzył świat i wszystko, co na nim się znajduje. Hospod jak i Jezus Chrystus w zamierzchłych czasach przybierali postać staruszka i przebrani w proste białe szaty chodzili po ziemi. W legendach Bóg występował zawsze jako żebrak, dziad, który osobiście ingerował w sprawy ludzkie. Dopiero po odejściu Boga z ziemi ludzie orientowali się kim był ów wędrowiec, kiedy zostawali ukarani lub szczodrze nagrodzeni za swoje postępowanie wobec niego. Wierzono, iż Bóg przestał bywać na ziemi, ale także, że kontaktował się z ludźmi za pośrednictwem aniołów i ludzi natchnionych przez Ducha Świętego. Bóg, który pojawiał się w wielu przysłowiach, legendach i podaniach nigdy nie był Bogiem mściwym. Raczej sprawiedliwym, który karze człowieka z konieczności. Uznawany był także za źródło łask takich, jak urodzaj zarówno na polu i w lesie, sprzyjające warunki atmosferyczne oraz zdrowie członków rodziny i zwierząt w gospodarstwie. Choroby i klęski żywiołowe także mogły pochodzić od Boga jako kara lub ostrzeżenie dla grzeszników.
Na Polesiu powszechna była wiara w nieśmiertelność duszy. Dusza była pojmowana jako doradca człowieka. To ona kierowała ludzkim postępowaniem. Jeśli było ono godziwe za życia to człowieka czekał raj, który wyobrażano sobie jako miejsce pełne wygód, gdzie czas upływa beztrosko, gdzie człowiek jest bezgranicznie szczęśliwy. Piekło natomiast w wyobrażeniach Poleszuków jawiło się jako miejsce wiecznych męczarni. Tam smażone w smole dusze pokutowały za swoje grzechy i czekały na pójście do nieba, oczywiście po odbyciu pokuty. Istniało przekonanie, że dusza może opuścić na jakiś czas ciało śpiącego człowieka i do niego powrócić. Senne wizje uznawane były za wspomnienia, zapamiętane obrazy z takiego typu nocnych wędrówek duszy. Jeżeli ktoś miewał niespokojne sny, szarpał się lub podczas snu krzyczał, było to uznawane za oznakę zmagania się duszy z diabłem, który ją niepokoił.
Specyficzne było rozumienie grzechu. Istniały pewne kategorie złych uczynków, niektórych z nich należało się wystrzegać jedynie ze względu na oczekiwaną karę czy niepomyślne następstwa. Do nich zaliczały się obmowa, pijaństwo, bójki, do których doszło pod wpływem gniewu. Istniały także grzechy, których trzeba było wystrzegać się nawet jeżeli nie pociągały by za sobą żadnej kary. Podpalenie w akcie zemsty cudzej zagrody, czy zabudowań dworskich, kradzież zwierząt, czy „podbieranie” pszczół z uli sąsiada uznawano za grzechy ciężkie, bo obciążające sumienie i niepozwalające na spokojną śmierć. Emma Jeleńska pisała, „że i tu są rozmaite stopnie złego. Kradzież, ten bez zaprzeczenia najpospolitszy występek wśród ludu, nie zawsze jest równie złą. Na przykład ukraść coś od pana to tylko pół grzechu; od żyda to prawie zasługa, lecz od sąsiada włościanina to bardzo źle. Ukraść pieniądze, wyciągnąć ze stodoły trochę żyta, dobierać się do zamkniętej komory to prawdziwa kradzież. Ale porwać kawałek żelaza albo sznura, wyjąć z okien ispektowych szybę, ściągnąć jaką butelkę lub słoik, schwycić przechodząc trochę owoców, posłać dziecko aby narwało ukradkiem grochu na pańskim poletku, wreszcie wyciąć w lesie parę drzew, to są wszystko czynności wcale za złe nie poczytywane […]”.
Z religijnością mieszkańców wsi poleskiej związane były przedmioty kultu takie jak krzyż. Jeżeli we wsi była tylko jedna ulica to krzyż stawiano przed wjazdem do wsi, czasami także drugi umiejscawiano na jej końcu. Jeśli drogi krzyżowały się lub rozwidlały, w tych miejscach również wznoszono krzyż. Krzyże tworzono zazwyczaj z drewna sosnowego i dębowego. Od ramion krzyża przytwierdzano dwie niewielkie deseczki, tworząc coś w rodzaju zadaszenia. W miejscu skrzyżowania ramion zawieszano obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, Matki Boskiej albo jakiegoś świętego – zazwyczaj patrona wsi. Przyzdabiano go wówczas ręcznikami, które stanowiły wota zbiorowe lub osobiste. Obowiązkiem rodziny było postawienie krzyża na grobie zmarłego, znak krzyża gospodyni znaczyła na pierwszym bochenku chleba, przed włożeniem go do pieca, później przed jego pokrojeniem czyniła na nim znak krzyża nożem. Krzyż wycinano nad drzwiami, nad oknami i na niektórych sprzętach domowych. W wigilię Trzech Króli kredą rysowano po trzy krzyżyki na drzwiach w chacie oraz innych budynkach. Niepiśmienni wieśniacy pod dokumentami stawiali trzy krzyżyki, co uznawano nie tyle za obowiązek prawny, ale raczej za obowiązek wobec Boga. Krzyż według wierzeń na Polesiu miał szczególną moc. Była to największa broń, jakiej można było użyć przeciwko diabłu. Do tego samego celu służyła także święcona woda, ale bez krzyża nie miała już tak wielkiej mocy.
Przedmiotem kultu były obrazy, jednak nie wszystkie były traktowane z jednakową czcią. Najważniejsze, a zarazem najświętsze, były wizerunki Boga Ojca, Chrystusa i Matki Boskiej. Wizerunki świętych pełniły zazwyczaj jedynie funkcję ozdobną i każda gospodyni chciała mieć ich jak najwięcej, aby pokryć jak największą przestrzeń ścian. Nie bez znaczenia było także rozmieszczenie obrazów. Najważniejsze były malowane na drewnianych deskach i wieszane na pokuciu. W chacie, w której wisiały obrazy należało się odpowiednio zachowywać. Obrazy najczęściej zawieszano po uprzednim poświęceniu, dlatego w domu gdzie znajdowały się obrazy nie można było gwizdać ani też nosić czapki.
Święta
Ważną rolę w życiu wsi poleskiej odgrywały święta. To one wyznaczały rytm życia i stanowiły niejako kalendarz na Polesiu. Dzięki znajomości odstępów czasu pomiędzy świętami kościelnymi oraz dat odpustów w pobliskich miastach i miasteczkach doskonale radzili sobie Poleszucy z rachubą czasu.
Rok obrzędowy rozpoczynało Boże Narodzenie. Poprzedzone było u katolików adwentem, u prawosławnych filipowką, czyli postem. Okres świąteczny trwał dwa tygodnie od wigilii Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli. W okolicach Włodawy wigilię Bożego Narodzenia określało się jako kolada, spożywane były wówczas wyłącznie postne potrawy: żur owsiany, groch z kapustą, tzw. kutia, czyli kaszę jęczmienną z makiem, pierogi z kaszą lub serem oraz w bogatszych domach suszone owoce i śledzie. Dziewiętnastowieczny etnograf Kazimierz Wójcicki pisał, iż przed wieczerzą gospodynie starannie sprzątały chaty, myły ławy, podłogi, sprzątały sień, tak, aby wszystko w izbie miało odświętny wygląd. Na stół oraz ławy położone było siano, a w kącie izby stawiano snop żyta z kłosami, które nie było uprzątnięte aż do święta Trzech Króli. Wówczas można było je wynieść z chaty i należało, jeśli w gospodarstwie był sad, owinąć nim drzewko owocowe, żeby nie „lękało się najtęższych mrozów”. Oskar Kolberg natomiast wspominał, iż ziarna te oddawane były wszystkim zwierzętom w gospodarstwie. Zaraz po spożyciu posiłków urządzano wróżby np. przyglądano się niebu. Jeśli było gwiaździste i czyste to znaczyło, że nadchodzący rok będzie urodzajny. Jeśli na drodze było tak mało śniegu, że można było dostrzec przebijającą się czarną ziemię, wróżyło to „dobry rok” na warzywa i owoce. Dziewczęta zabierały trochę kuti ze stołu, zawijały w chusteczkę i kładły pod poduszkę. Ten, kto przyśnił im się w nocy miał, według wróżby, zostać przyszłym mężem. Po kolacji chłopcy i dziewczęta zbierali się w dwie grupy, aby przy akompaniamencie skrzypiec chodzić od chaty do chaty i szczodrować, czyli kolędować. Podchodzili do okna, pytali gospodarza czy mogą wejść z kolędą. Po zaproszeniu śpiewali kolędy przeplatane z piosenkami o wcale nie religijnych treściach, a przy tym pozdrawiali wszystkich domowników. Otrzymywali za to albo drobne kwoty pieniędzy, albo poczęstunek. Jeśli gospodarz niechętnie wynagradzał kolędników, ci żegnali go prześmiewczą przyśpiewką, np.: „karotki świtki, pomierzli łydki, karotkie kożuszki, pomierzli duszki”. W nocy wszyscy udawali się na nabożeństwo do cerkwi, które zaczynało się po północy. W pierwszy dzień świąt ci, którzy mogli, odświętnie ubrani gromadnie szli do miejscowej świątyni, z której każdy starał się wrócić do domu jako pierwszy, ponieważ zwiastowało to urodzajny, bogaty przyszły rok. Później rodzina spożywała świąteczny obiad składający się przynajmniej z trzech potraw. Wieczorem młodzież udawała się ponownie po kolędzie.
Czas od Bożego Narodzenia do nowego roku także był czasem odświętnym. Nie wykonywano wówczas ciężkich prac, kobiety nie zajmowały się w tym okresie prządką. Wigilia Nowego Roku obchodzona była bardzo podobnie do wigilii Bożego Narodzenia. Po wieczerzy chłopcy wybierali się na szczodrowanie. Pierwszego stycznia obchodzony był bardzo chętnie zwyczaj zwany Kozą. Młodzi kawalerowie przebierali się za kobiety, za cyganów, którzy wróżyli dziewczętom, czy za dziada, który prowadził jednego ze swoich towarzyszy przebranego za kozę na sznurku. Rolę kozy grał jeden z chłopców, który zakładał na siebie kożuch, w taki sposób, żeby futro było na górze. W ręku trzymał kij z główką kozy, zrobioną z białych szmatek, z rogami wykonanymi ze słomy i z lnianą bródką. Zwyczajowi temu towarzyszyły przeróżne zabawy i psoty. Koza wędrowała od chaty do chaty gdzie wśród śmiechów i dla rozbawienia wszystkich mieszkańców wsi, skakała, biegała, tańczyła i robiła przemyślne żarty. Za takie harce otrzymywała jakieś drobne prezenty.
Kreszczenie to Święto Trzech Króli. Tego dnia w bardzo uroczysty sposób święcona była woda w rzekach, stawach czy studniach. Każdy taką wodę musiał w domu posiadać, dlatego też po zakończeniu czynności kapłana, każdy nabierał dzban wody święconej i zanosił do domu, aby móc nią obmyć noworodka, pokropić cielątka, żeby nie były podatne na uroki i były zdrowe. Czas od święta Trzech Króli do Środy Popielcowej Emma Jeleńska uznawała za najweselszy okres w roku. Był to czas karnawałowy, który Poleszucy bardzo chętnie spędzali na zabawach, tańcach, wróżbach i innych rozrywkach. Zimowe i mroźne dni ułatwiły komunikację między sąsiednimi wsiami, co zachęcało do odwiedzania rodzin, czy znajomych. Gościnni mieszkańcy Polesia bardzo chętnie urządzali wieczorne zabawy. Na zasłanym białym obrusem stole nie brakowało barszczu, krupniku ze słoniną czy twarogu. Wszyscy jadali wówczas drewnianymi łyżkami z tej samej miski. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, pili przy tym duże ilości wódki.
Najbardziej intensywna zabawa trwała tydzień przed rozpoczęciem Wielkiego Postu, czyli w tak zwane Zapusty. W Środę Popielcową muzyka we wsiach przestawała rozbrzmiewać. Od tego czasu sumiennie przestrzegany był post, rozpoczynały się prace i w polu, i w chacie. Ze względu na kończące się zapasy karmy wypędzano na paszę bydło, które gospodarz kropił święconą wodą i poganiał gałązkami wierzby poświęconymi w Niedzielę Palmową. Właśnie od zwyczaju święcenia wierzby Niedziela Palmowa przyjęła nazwę Niedzieli Wierzbowej, lub Werbnycy. Tego dnia po powrocie z nabożeństwa lekko uderzano gałązkami wierzbowymi osoby, które w świątyni nie były wołając: „ne ja biju – werba bije; za tydzień Welýkdeń”. Podkreślano w ten sposób, czas oczekiwania na Zmartwychwstanie Pańskie.
Wielki Tydzień tak jak w innych miejscach w Polsce był czasem zadumy i wspominania Męki Pańskiej. Towarzyszyły temu okresowi modlitwy i ścisły post. Oskar Kolberg podał jedną z takich modlitw z Orchówka, położonego w pobliżu Włodawy:
„Stoi gruszka zieląca, przed Panem Jezusem świetląca;
Sam kapłan dzieciątko piastuje, jemu dusza się raduje.
Raduj się duszko moja, wesel się serce moje, Odkupiciela – Zbawiciela.
Od wszystkiego złego, od piekłego mojego,
Pan Jezus dał przybić rence i nogi,
Wypuścili z niego maj drogi”.
W Wielki Czwartek odbywała się kolacja zwana Tajnią, która miała symbolizować Ostatnią Wieczerzę. Natomiast w Wielki Piątek i Sobotę trwały intensywne przygotowania do świąt. Gospodynie miały wówczas wiele pracy, związanej z gotowaniem świątecznych przysmaków oraz z zaprowadzenie porządku w całej chacie. W Wielką Sobotę zwaną krasną, młodzież i dzieci zajmowały się farbowaniem jajek, które najpierw gotowano na twardo, czasami rozgrzanym nad świecą woskiem malowano przeróżne wzory, po czym wrzucano do wody z zagotowanymi łupinami cebuli, albo do farbek kupowanych od handlarzy. Tak przygotowane kraszanki służyły w święta do obdarowywania sąsiadów i krewnych. W niedzielę Wielkanocną cała wieś była kolorowa i wesoła. Po nabożeństwie, na którym ksiądz święcił przyniesione w kobiałkach pokarmy, wszyscy zasiadali do suto zastawionych stołów, na których nie mogło zabraknąć pieczonego prosięcia, słoniny pokrojonej w drobne kawałeczki, pierogów z mąki pszennej i innych przysmaków, które po tak długim poście smakowały wybornie. Nie wypadało urządzać tego dnia odwiedzin, dlatego każdy wypoczywał w domu z rodziną. Tylko młodzież paradowała w odświętnych strojach po wsi, chwaląc się przy tym urodą swych kraszanek. Dopiero następnego dnia, w poniedziałek rozpoczynały się zabawy, rozbrzmiewała muzyka a kawalerowie i panny bawili się pisankami. Uderzali jajkiem, jedno o drugie, a ten którego było mocniejsze i nie pękło, zabierał obie pisanki. Emma Jeleńska nie wspomina o zwyczaju polewania się wodą.
Dwudziestego czwartego czerwca przypadał dzień Świętego Jana. W wigilię święta, czyli w Noc Świętojańską wierzono, iż wzmacniała się moc wszelkich czarownic, które o zmierzchu wylatywały na łopatach do chleba na Łysą Górę, aby uzbroić się w przeróżne magiczne preparaty. Dlatego w przeddzień w całej wsi panowały gorączkowe przygotowania. Od samego świtu gospodynie zabezpieczały się jak mogły przed działaniem czarów. Do naczyń, w których przechowywano mleko wkładano pokrzywy i paprocie, gotowano i tym wywarem dokładnie je myto, poczym napełniano wodą tak obficie żeby trochę wypłynęło i „zabrało” ze sobą wszystkie uroki. Gospodynie, podejrzewając się nawzajem o czary, pilnowały bacznie, aby nie wyniesiono podczas sąsiedzkiej wizyty nawet najdrobniejszego przedmiotu, bo mógłby on zostać wykorzystany przez wiedźmę. O północy głęboko w lesie miał zakwitać kwiat paproci. Ten, komu udałoby się go zerwać posiadał wszystkie skarby świata, w tym zdolność do przedłużania życia. Jednak wierzono także, że mógłby to uczynić jedynie głupiec, na którego duszy w ogóle nie zależy diabłu, w innym przypadku nie pozwoliłby na to. O wschodzie słońca, w dniu Św. Jana wiedzmy traciły swą diabelską moc.
Obrzędy i zwyczaje
Pierwszym sakramentem, jaki przyjmowała większość mieszkańców Polesia był chrzest. Związany był, jak większość obrzędów, z ludowymi wierzeniami zaczerpniętymi jeszcze z pogańskich tradycji. Moment przyjścia na świat należało utrzymywać w tajemnicy, gdyż zapobiega to cierpieniu matki, która gdyby postąpiono inaczej, „odcierpieć musi bóle za wszystkie wiedzące o tem w tym czasie dusze”. Zaraz po tym do chaty schodziły się sąsiadki, aby zaopiekować się noworodkiem i matką. Jeśli dziecko rodziło się słabe lub chore, starano się jak najszybciej je ochrzcić, jeżeli było zdrowe na termin chrztu wybierano jedną z najbliższych niedziel. W dniu chrztu do domu przychodzili wcześniej zaproszeni kumowie, czyli rodzice chrzestni, którzy wraz z ojcem zabierali dziecko do cerkwi czy kościoła. Przed wyjściem w pieluszki dziecku wkładano chleb, który miał zapewnić dostatek oraz czosnek chroniący przed złymi duchami. Po powrocie, kuma podawała dziecko matce, ponieważ ta pozostawała w domu i nie mogła brać udziału w mszy. Później wszyscy zebrani w izbie pili wódkę i życzyli sobie wszystkich możliwych pomyślności. Kumowie otrzymywali od rodziców dziecka podarki w postaci wyrabianego w domu materiału, ci z kolei dawali w prezencie dziecku niewielkie kwoty pieniężne.
Małżeństwa były zawierane na Polesiu zazwyczaj w młodym wieku, kobiety od około siedemnastego roku życia do dwudziestego, mężczyźni zaś od osiemnastego do dwudziestego roku życia. Czas, w którym zawierano najwięcej małżeństw to okres od Bożego Narodzenia do Wielkiego Postu, zawsze była to niedziela lub dzień świąteczny. Emma Jeleńska podkreśla, że sakrament przyjęty w kościele, czy w cerkwi nie stanowił ostatecznego uprawomocnienia związku. Dopóki nie odbyło się wesele młodzi małżonkowie mieszkali osobno i nie stanowili jeszcze rodziny. Za udzielenie sakramentu duchowny otrzymywał (oprócz opłat pieniężnych) dary w naturze. W parafii unickiej w Wytycznie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku zapłatą była kura. Gdy kury nie przyniesiono nie chciał dać ślubu, po długich przeprosinach dawał wreszcie ślub, ale gdy młoda przychodziła do wywodu po ślubie, to musiała za karę stać w babińcu przez całą mszę. W babińcu było zimno, dlatego kary tej bały się młode niewiasty.
Wejściu w związek małżeński towarzyszyło wiele obrzędów. Również śpiewów było bardzo wiele, a każdemu etapowi tej ceremonii przysługiwała inna pieśń. Wiele z nich „opiewało niedolę młodej mężatki wśród obcej, nieznanej rodziny i tęsknotę za swemi”. Osobne przyśpiewki towarzyszyły także biorącym ślub sierotom.
Pierwszym etapem zalotów były oświadczyny, na które szedł ojciec kawalera z sąsiadem albo z innym mieszkańcem wsi, zwanym posłem. Przynosili ze sobą chleb i wódkę. Dziewczyna nie brała udziału w rozmowach, wychodziła wówczas do sąsiadów i dopiero wówczas, jak rodzice zapytani czy oddadzą rękę córki powiedzieli, że nie będą decydować bez niej, zostawała zawołana. Jeżeli dziewczyna nalała gościom wódki oznaczało to, że przyjmuje oświadczyny i że nastąpi ostatni etap zalotów, czyli zapoiny, czy zmowiny. Rodzice panny przygotowywali na tą okazję bardzo wystawną ucztę. Wówczas ustalano termin ślubu i inne szczegóły z nim związane. Od tego czasu dziewczyna przybierała miano kniahini a chłopiec kniazia, urzędników weselnych określano jako bojarów.
Między zmowinami a ślubem przerwa była bardzo krótka, trwała około tygodnia czasami dziesięć dni. Wesele nie zawsze odbywało się bezpośrednio po ślubie, z woli rodziców lub z powodu innych okoliczności mogło odbywać się kilka dni później. Trwało zawsze kilka dni. Oddzielnie w domach pana młodego i młodej odbywało się bardzo uroczyste pieczenie korowaja. Emma Jeleńska pisała: „Naprzód w obu chatach oddzielnie odbywa się pieczenie korowaju. Nazajutrz pan młody przybywa do żony, otoczony drużbą, ona go z drużkami w chacie oczekuje. Zrazu nie puszczają go do chaty, więc musi okupić się drużkom i wejście prawie gwałtem zdobywać. Potem następuje ugoszczenie zebranych, tańce, pomimo zimowych mrozów, na podwórzu przed chatą, picie wódki, jedzenie rozmaitych przysmaków, stosownie do zamożności gospodarza, sadzanie młodej na dzieży i podpalanie jej i mężowi włosów, zawijanie namiotki, dzielenie korowaju, wreszcie wyjazd młodych do chaty mężowskiej, wraz ze ślubną wyprawą, która w kubłach i „króbkach” pakują na wozy; przy tem śpiewają ciągle stosowne pieśni. W mężowskiej chacie trwają dalej różne zabawy, uczty i pijatyka, tańce, swawola i żarty coraz wolniejsze. Przeciąga się to do późnej nocy, aż wreszcie w towarzystwie swach odprowadzają nowożeńców do kleci i tam ich samych zostawiają”. W dawniejszych czasach funkcjonował zwyczaj sprawdzania, czy dziewczyna zachowała czystość do nocy poślubnej, jeżeli wynik był pozytywny, następnego dnia zabawa trwała. Chatę przystrajano czerwonymi wstążkami, a tak zwane prydanki zawoziły koszulę panny młodej jej matce. Na przełomie stulecia zwyczaj ten uległ zmianie i bardzo rzadko funkcjonował w tak rygorystycznej postaci.
Gdy umierał na Polesiu człowiek, jego rodzina zapraszała do pomocy przy przygotowaniu zwłok do pogrzebu najbliższych krewnych lub sąsiadów. Część zebranych osób zajmowała się zmarłym, część natomiast zbijała trumnę o bardzo prostej konstrukcji. Ubierano zwłoki w czyste ubranie. Ludzi młodych, zmarłych przed ślubem ubierano natomiast w strój weselny. Podczas wynoszenia trumny z domu, stukano nią we wszystkie kąty w izbie, co miało stanowić coś w rodzaju pożegnania zmarłego z domem.
Na usypanej z ziemi mogile stawiano krzyże albo wysokie, drewniane, albo niskie, wykonane z kamienia z zaokrąglonymi ramionami. Z wiarą w życie pozagrobowe wiązał się obowiązek zapewnienia opieki zmarłej osobie także po śmierci. Stąd też nad grobami na niektórych obszarach Polesia stawiano konstrukcje przypominające małe stare domki poleskie. Inną formą takiej troski o losy duszy bliskiej osoby były obchody Diedów. Odbywały się one dwa razy w roku, wiosną i jesienią. W niedzielę przewodnią, domownicy z każdej chałupy szli na cmentarz z koszami pełnymi jedzenia i wódki, zaścielali białym obrusem grób i urządzali ucztę, podczas której wspominali zmarłych. Resztki jedzenia zostawiano na grobie. Jesienią Diedy odbywały się na początku listopada, zazwyczaj w sobotę. Poprzedzał je całodniowy post. W sobotę rano każda gospodyni na nabożeństwo za duszę zmarłych zabierała ze sobą do poświęcenia kanun, czyli potrawę składającą się z rozgotowanego miodu i pszennych bułeczek, które w nim maczano. Po nabożeństwie w cerkwi należało wysprzątać chatę i przygotować obiad, do którego zasiadano przed wieczorem. Na pokuciu paliła się świeca woskowa, a z każdej potrawy, ucztujący odkładali pierwszy kęs do jednej miski oraz pierwszy kieliszek wódki. Był to dar dla zmarłych, który później zanoszono na cmentarz.
Wierzenia demonologiczne
Wśród mieszkańców Polesia żywe było przekonanie o istnieniu diabła, którego nazywano czort, złoje. Oprócz tego pojawiały się przekazy o judzie, kusicielu ludzi, wyprawiającym przeróżne psoty i sprowadzającym nieszczęścia. Poleszucy wierzyli, iż miejscem gdzie diabeł chowa się są trudne do przebycia zarośla i krzewy. Oczywiste było to, iż złe duchy przebywają na skrzyżowaniach wszelkich dróg, dlatego też właśnie w tych miejscach stawiano krzyże i kapliczki, mające zniwelować działanie diabła. W różnych innych miejscach mógł szkodzić ludziom, straszyć wędrowców, wyprowadzać na bezdroża, tumanić i ogłuszać. A najsilniejszą moc posiadał w lasach, górach i przepaściach.
O pochodzeniu złego krążyły różne opinie, na przykład taka, że może on zostać powity przez złą kobietę. Zwiastunem takich narodzin były niezwykłe wydarzenia, na przykład, gdy kura w jednym dniu zniosła dwa jajka. Ludziom, którzy mieli konszachty z diabłem, powodziło się doskonale pod względem materialnym, jednak za taką „pomoc” słono płacili – bo zapłatą za nią była dusza, o którą diabeł się bardzo często dopominał. Znękany grzesznik w końcu odbierał sobie życie. Darem czarta są także według wieśniaków poleskich wszelkie sprawności w rzemiośle, wszystkie nadzwyczajne osiągnięcia w nauce czy sztuce. Pisał o tym choćby Oskar Kolberg, który twierdził: „Pewni są, że gdyby muzyka (grajek) niemiał własnego swego diabła za uchem, to graćby dzielnie i ochoczo (zwłaszcza do tańca) nie mógł. Nie na dobre mu to jednak wychodzi, bo jużci to nie Pan Bóg do grania mu dopomaga. O śpiewie jednakże tego nie twierdzą”. Diabeł mógł też nocą wpaść do stajni i płoszyć konie. Po takiej nocy gospodarz wchodził do stajni i spostrzegał poplątane „w kołtuny” grzywy i ogony. Można było się jednak od tego ustrzec dzięki pewnym zabiegom. Najważniejsze było pokropienie stajni święconą wodą, ale gospodarz musiał być przy tym zabiegu na czczo. Także za różne pomyłki językowe, słowa użyte w złym kontekście, odpowiedzialnością obarczano diabła. Wówczas „niechciany” wyraz należało odplunąć diabłu.
Wierzono na Polesiu także w różnego rodzaju mary i upiory, o których krążyły opowieści. We wsi Wereszczyn krążyła gadka: „Przyszła do Tarnowa od strony sąsiedniej wsi Chutcze jakaś mara i chodziła zmrokiem po wsi, krzycząc przeraźliwym głosem: „bude byda! bude byda!” […] ale znalazł się jeden śmiały człowiek, który zaczajiwszy się na krzyczącą biedę z długą tyczką (ażeby bijąc, być od niej jak najdalej), otrzepał nią marę porządnie, wołając: szcze pohórszaja! szcze pohórszaja! […]. Wtedy widmo uciekło z krzykiem do sąsiedniej wsi Wereszczyn, gdzie natychmiast rozpoczął się straszny pomór na ludzi, tak, że niektóre chaty całkiem z mieszkańców ogołocone na kołek zamknąć musiano, bo tam nie znalazł się podobny tamtemu śmiałek”.
Takim upiorem mogła stać się dusza samobójcy, lub jak pisze Emma Jeleńska, dusza osoby, która nie zakończyła swoich ziemskich spraw. Aby zabezpieczyć się przed ewentualnym spotkaniem z taką zmorą, wsypywano zmarłemu do trumny lub za pazuchę tyle ziarenek maku, żeby nie zdążył ich policzyć od zmierzchu do świtu. Gdyby maku było za mało i przestał liczyć ziarenka przed zapianiem kury, mógłby wyjść z trumny i straszyć ludzi. Ochroną przed zmorami było zapalenie gromnicy, czy też nabożeństwa za zmarłych. Istniało także przekonanie o istnieniu małych, garbatych stworzeniach, ubranych w wielkie buty i czapki, które wkraczały i wyrządzały wiele szkód w gospodarstwach, czasem bez powodu, a czasem przywołane przez brak umiarkowania w pracy czy zbytnie dążenie do zysku. Kiedy zlydni, przybywali wówczas w danym obejściu nic się nie wiodło. To one dolewały wody do tłustego mleka, dosypywały piasku do najlepszej kaszy, psuły chleb, kradły kurom jajka i tym podobne.
Przez cały rok po lasach kryła się rusałka, czyli dziewczyna, która nie doczekała ślubu i zmarła jako narzeczona. Wiosną wychodziła z lasu i w poszukiwaniu miłości, wabiła młodych mężczyzn. Na niektórych obszarach Polesia z wypędzaniem rusałki związany był ciekawy zwyczaj. Wówczas wybierano najpiękniejszą dziewczynę ze wsi, ubierano w najpiękniejszy strój i wypędzano symbolicznie ze wsi. Brały w tym udział wyłącznie dziewczęta.
Jednym z ważniejszych elementów w wierzeniach wsi poleskiej były czary oraz zajmujący się nimi czarownicy. Do czarowników zaliczano również wróży i znachorów. Wyróżniano ich dwie kategorie: dobrych, pożytecznych, którzy potrafili (w przekonaniu mieszkańców wsi) leczyć, zażegnywać nieszczęścia oraz służyli pomocą w trudnych chwilach i takich, którzy ludziom szkodzili. Znachorką, zwaną lepietuchą najczęściej była stara kobieta, wesoła i pewna siebie. Lepietuchy znały sposoby leczenia, których nauczyły się w dzieciństwie od rodziców oraz miały obowiązek przechowywania tej wiedzy w tajemnicy, bo gdyby wyjawiła swoje sposoby, na pewno by straciła swą władzę. Umiejętności przekazywała wyłącznie własnym dzieciom, albo innej osobie, którą darzyła zaufaniem. Niektóre z nich specjalizowały się w konkretnej dziedzinie i można było spotkać znajuszczych od mleka, od paraliżu, od padaczki i od wielu innych chorób, ale także od odwracania burzy, od uroków, czy od wykrywania kradzieży. Musiały umiejętnie posługiwać się odpowiednim życzeniem, w zależności od dziedziny i przypadku, oraz znać zespół gestów życzenie to wzmacniających. Wiedzmy miały ogromną moc, którą wykorzystywały w złych celach. Potrafiły przybierać różne postacie, na przykład wcielając się w czarną żabę wkradały się do obory i potrafiły „odebrać” mleko krowom. Aby ochronić zwierzęta przed działaniem złych czarownic obsiewano okolice obory pokrzywą i makiem, wierząc, że zanim nadejdzie ranek, czarownica żeby nie stracić mocy musiała pozbierać wszystkie ziarnka maku parząc o pokrzywę ręce. Dzięki temu nie mogła wyrządzić szkód. Wierzono, że wiedzmy z całej okolicy spotykały się na wierzchołkach dębu i dzieliły się gospodarstwami, z których miały czerpać korzyści, dlatego zawsze wiodło im się dobrze. Przynosząc szkody innym, chroniły własnego dobytku, żyły zawsze w dostatku, ale nie pozostawały bez kary. Za wyrządzone za życia zło umierały bardzo długo w strasznych mękach. Widok umierającej wiedzmy według wieśniaków miał być tak straszny, że nawet ci ludzie, którym wyrządziła wielkie zło, litowali się nad nią i przebaczali.
Agata Grzywaczewska