Na przełomie XIX – XX ww. nowym gospodarzem w Czachcu po Albinie Dziekońskim został jego syn z pierwszego małżeństwa Marian (1875 – 1921), który pod koniec XIX w. poślubił Ninę Janinę Korsak-Zaleską.
I to właśnie ta znana z gościnności młoda para swoją energią i radością z życia sprawiła, że Czachec zasłynął na całą okolicę jako miejsce zabaw tanecznych i wesołych spotkań towarzyskich, które cyklicznie odbywały się w Czachcu w ciągu szeregu lat od co najmniej samego początku minionego stulecia.
Ale nie tylko z hucznych bali słynął Czachec. Był to jeden z największych na ziemi prużańskiej majątek, dobra którego obejmowały prawie 5 tys. ha, – w tym spore połacie sąsiadujących z Puszczą Białowieską lasów, łąk i błót w okolicach Czadziela.

Były to znakomite, bogate w zwierzynę rewiry łowieckie, określane jako „lepsze prywatne tereny łowieckie w kraju”: „Las całą swoją długością przylega do puszczy Białowieżskiej, pozór też lasu ten sam, jaki posiada sławna ta puszcza, niebotyczne dęby, sosny, jodły i inne gatunki drzew, a szczególniej zawały drzewne, literalnie tamują myśliwemu przechód na stanowisko i przypominają mu te odległe czasy, kiedy drzewa wsrastały i ginęły na miejscu ze starości, a nie od siekiery. Bo też rzeczywiście, las czachecki w większej swej części nie pamięta, a by w niem pracowała siekiera. Zwierzostan jest odpowiedni lasowi – liczny i różnorodny, żubry, łosie, sarny, dziki i w małej ilości jelenie, daniele i rysie, lisów jest również moc wielka…” (Jeździec i Myśliwy _ pismo sportowe. R. 10, 1900, nr 18 (228). s. 9).
A więc na równi z balami, Czachec słynął także z organizowanych przez Mariana Dziekońskiego zbiorówek myśliwskich, relację z których często ukazywały się w ówczesnej prasie polskiej – ilustrowanym tygodniku „Sport” oraz dwutygodniku „Jeździec i Myśliwy”.

Na marginesie nieco, ale warto zauważyć, że bez względu na to, że polowania te odbywały się na terenach prywatnych, tym nie mniej już wówczas przestrzegano i okresu polowań, jak również stosowano pewną selekcję zwierzyny łownej (nie wolno było oddać strzału nie tylko do żubra, ale np. do łoszy czy też sarenki), a nieprzestrzeganie tych zasad powodowało pewne konsekwencje prawne. Nieraz się zdarzało, że na równi z męszczyznami udział w tych zbiorówkach myśliwskich brały także dzielne Diany.
Proponujemy uwadzę Państwa opowiadania o przebiegu tych uczt myśliwskich, znanego już nam z poprzedniej publikacji o Czachcu – Adama Bychowca oraz Zofii Pacewicz (z rodziny Augustyna Pacewicza w Prużanie).
Red.
Przygoda z łosiem
Zostaliśmy zaproszeni przez p. M. D. na polowanie, które miało się odbyć w jego lasach, graniczących z Białowieską puszczą. Zaproszeni goście mieli się zebrać w Czachcu — rezydencji właściciela. Gdyśmy z mężem przyjechali, całe towarzystwo było już w komplecie; czachecki dom zawierał w sobie to wszystko, co życie uczynić może przyjemnem i wygodnem. Okrasą zaś jego była prawdziwie staropolska gościnność gospodarza.
Po śniadaniu, które było właściwie „déjeune dinatoire”, ulokowawszy się na kilku wygodnie wyładowanych furach, całe towarzystwo, z gospodarzem na czele, ruszyło w dalszą drogę. Było to w polowie września, mieliśmy śliczną — polską jesień, suchą i nadzwyczajnie ciepłą. Chociaż było do przejechania przeszło siedem mil drogi, czas się nam nie dłużył, tyle było opowiadań, tyle śmiechu z racji komicznych przygód myśliwskich!
Musieliśmy przejeżdżać przez kilka wsi, włościanie i włościanki, a przedewszystkiem dzieci — spoglądały na nas z podziwem i ciekawością, tak wyraźnie i naiwnie malującą się w ich oczach na mój widok, że nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu. Na usposobienie musiała wpłynąć też i pogoda; słońce nie tylko jasno oświecało drogę i otaczające nas przedmioty, ale i mocno grzało. Promienie jego nadawały cudny koloryt drzewom, przez jesień już nieco z lekka pokropionym — złotem.
Coraz dawały się widzieć pajęcze nici „babiego lata”, oplatające spotykane po drodzę krzaki jałowcu, lub unoszące sie w powietrzu jak gdyby pasma – oderwane od welonu niewidzialnej panny młodej. Doznawaliśmy dziwnie miłego uczucia, spokoju i zadowolenia z życia!… Przed wieczorem przyjechaliśmy do Annopola, jednego z folwarków p. M. D. Tu mieliśmy zjeść obiad, przenocować i na drugi dzień raniutko udać się na miejsce polowania. Po sutym obiedzie dla amatorów sformował się wincik, reszta zaś towarzystwa w dalszym ciągu zabawiała się rozmową, a około 12-ej wszystcy już byli w obęciach Morfeusza.
Nazajutrz, po bardzo wczesnej herbacie, wyruszyliśmy do celu podróży. Po parogodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się w lesie około straży p. M. D. Tu nas spotkał jego leśnik Ludwik z tak zwaną „naganka”, t. j. kilkudziesięciu ludźmi, mającymi napędzać zwierzynę na myśliwych. Plan myśliwych był przedtem ułożony, pozostawało nam tylko zająć miejsca przeznaczone dla każdego. Od Ludwika dowiedzieliśmy się, że są łosie, dziki i sarny. Dotychczas nie polowałam na grubszą zwierzynę, oprócz lisów i wilków, to też posłyszawszy taką wiadomość, myślałam, że mi serce wyskoczy z piersi z radości. Miejsca przeznaczone dla myśliwych, był to rodzaj koszów wyplatanych z łozy, z otworem z boku dla wejścia.
Po wyciągnięciu numerów – gdy znalazłam się w koszu dla mnie przeznaczonym, uczucia, które mię opanowało, nie umiałabym opisać. Doznawałam uszczęśliwienia połączonego z obawą nietrafnego strzału. Długa chwila oczekiwania… następnie słyszę jeszcze niewyraźne głosy „naganki” — coraz bliżej, bliżej… serce niemiłosiernie puka — przeszkadza mi słuchać; coraz głośniejsze okrzyki, nawet już pojedynczych ludzi widzę i… nic! Okazało się, że łosie z tego ostępu wyszły przed naszym przyjazdem. Bierzemy drugie zajęcie z kolei. Mój numer wypadł na błocie; po prawej stronie obszar błót, a po lewej puszcza Białowieska. Oddzielało mię od puszczy paru myśliwych, z prawej zaś strony stał ich długi szereg. Idąc na stanowisko, ugrzęzłam kilkakrotnie, a raz tak haniebnie, że zaledwie przy pomocy kilku panów — udało mi się wydobyć.
Nareszcie jestem w koszu, wzruszenie już nie tak silne, czekam spokojnie… „Naganka” ruszyła… Naraz słyszę strzał jeden, drugi… i widzę z prawej strony – dwa łosie na błocie, które na chwilę się zatrzymały. Wspaniale wyglądały, większy ośmiolatek wysunął się trochę naprzód, a mniejszy, czterolatek pozostał w tyle. Znów strzały i łosie idą po linii… kanonada okrutna. Dochodzą do mnie o kroków 60… Widzę, że większy raniomy silnie, myślę: „upadnie zaraz”, więc przepuszczam go — i strzelam do mniejszego, jeszcze nie strzelanego.
Strzelałam w łozach, więc nim się dym ulotnił w takim gąszczu — na razie nie wiem co się z moim łosiem stało. Tylko widzę, że większy, pomimo dalszych strzałów, dochodzi do puszczy i w niej znika. Patrzę w to miejsce, gdzie strzelałam i zdaje mi się, że widzę leżącego łosia — nogami do góry. Zeszli się myśliwi, mąż podchodzi do mnie; opowiadam mu jak było, dodając, że zdaje mi się, że widzę leżącego łosia w łozach. Mąż mi dowodzi — że to złudzenie, że jestem pod wrażeniem pierwszego polowania na łosie, i że gdyby tam był naprawdę – ludzie z „naganki” na pewno by go zobaczyli. Nadchodzi na to sam gospodarz, to samo mi powtarza. Muszę się zgodzić z ich zdaniem, chociaż niechętnie, gdyż co spojrzę — wciąż widzę sterczące nogi łosia. Następne zajęcie. W tym ostępie wychodzą na nas sarny, płeć piękna, więc nie strzelamy.
Nowe zajęcie. Biorą błota, a my stoimy pod lasem. Długo nic nie widzimy, przemknęło parę kóz, wtem widzę, że między kępami przemyka się szybko jakaś szara masa, kierując się w stronę męża, mknie po grząskiem błocie — jak po posadzce, strzał… i zginęła w kępach. Podchodzimy bliżej, i okazuje się, że mąż zabił ładną maciorę. Znów zajęcie. Stajemy na błocie koło stogów, za plecami błoto, potem krzaczki przechodzące w duży las, przed nami ogromny obszar błót, który włąśnie „pędzą”. Cała moja uwaga zwrócona na pędzących. Wtem, z lewej strony stojący mój mąż coś mi pokazuje w przeciwnym kierunku. Patrzę – idzie sobie losza najspokojniej i prawie nie zwraca uwagi na nas, p. M. D. kłania się jej, zatrzymała się na chwilę, i znów biegnie dalej lekkim truchcikiem. Tak się zapatrywałam na nią, że zupełnie zapomniałam o polowaniu; wtem słyszę głos męża: „strzelaj, kozioł!” Zwracam się szybko w stronę „naganki” i widzę jak coś, mignąwszy mnie, dociera do krzaków. Sekunda… rozlega się strzał, i to „coś” już leży. Schodzimy się… i cóż się okazuje! chociaż strzał był ładny — bo kulą, ale zabiłam kozę! Nie zawsze posłuszeństwo względem męża bywa dobrem!
Z racji tej kozy miałam całą sprawę z zarządem puszczy, ale ją wygrałam pomimo ich apelacji; świadkami byli ich podwładni, którzy widzieli jak przepuszczałam sarny bez wystrzału. Brałiśmy potem jeszcze kilka zakładów, ale bez rezultatu. Na noc wróciliśmy do Annopola, a na drugi dzień z powrotem do domu. W parę dni po tem polowaniu mąż mój, jadąc do chorego w stronę puszczy, spotyka rządcę p. M.D. z okrutnie wypakowaną bryką. „Stój”, „stój” krzyczy. Mąż furmanowi kazał się zatrzymać. „A pan wie, co ja wiozę”. A co?, – mąż pyta. „Łosia, którego żona pańska zabiła”. Otóż, jak się następnie okazało, łoś, do którego strzelałam, w trakcie mego strzału chciał przeskoczyć wywrót (t.j. zwalone drzewo), otrzymał postrzał w kryż i nie zrobił ani kroku, tylko się przewrócił dogóry nogami, i te rzeczywiście widziałam. Nikt zaś z „naganki” nie podszedł do myśliwych na wystrzał – bo obawiali się kul – które jakoby gęsto się przemykały koło nich.
Jednem słowem małżeństwo się popisało, mąż zabił maciorę, a ja sarnę i łosia.
Zofia Paczewicz
Źródło: Jeździec i Myśliwy: dwutygodnik sportowy R. 22, nr 14 (17 września 1912) = nr 517. s. 2-4
Polowanie w Czadzielu
Doroczne polowanie w Czadzielu, u p. Mariana Dziekońskiego, odbyło się w tym roku w dn. 28. i 29. września, czyli mniej więcej za dwa tygodnie po polowaniu w Białowieży, co jednakże, jak mi sie wydaje, nie wpłyneło na zwiększenie ilości zwierzyny. Dzików, naprzykład, nie było zupełnie, a tego dotąd nigdy jeszcze nie zauważyłem. Zresztą puszcza Białowieska przedstawia taki obszar (7,839 włók), że odpływ zwierza mógł się skierować w inną stronę.
W dzień wyjazdu z Czachca do Annopola i Czadziela (odległych o 35 wiorst), jak zwykle, gwarno było i wesoło: piętnaście strzelb z niecierpliwością oczekuje prawdziwej myśliwskiej uczty, jaką jest polowanie w Czadzielu, ze względu na ilość i różnorodność grubego zwierza, wzorowe prowadzenie obławy, malowniczość puszczańskich ostępów i tę sympatyczną i wesołą atmosferę towarzyską jaka zawsze tu panuje.
Grono niemrodów składało sie obecnie z p.p.: Mariana Dziekońskiego, Augusta hr. Potockiego, d-ra Kazimierza Dziekońskiego, Kazimierza Szemiotta, Aleksandra ks. Druckiego-Lubieckiego z Bałtowa, Michała Zawadzkiego, Henryka Wysłoucha, Walensa Mikulskiego, Stanisława Lilpopa z Brwinowa, Kazimierza Korsaka, Władysława Skaławskiego, Władysława Trębickiego z Linowej, Maurycego Bertoldiego, Adama Bychowca i zarządzającego lasami p. Mariana Dziekońskiego, p. Kazimierza Rahozy.

Z czachca we dwie godziny z minutami przewożą nas doskonałe czwórki Czacheckie do Annopola. Droga, jak zwykle, kiedy sie gawędzi, przechodzi niepostrzeżenie.
W Annopolu ciepło, jasno, – stoły nakryte, łóżka myśliwskie rozstawione: nie rzucają żadnego pesymistycznego cienia na nasz nastrój. Jak zwykle, obiad, wincik (łagodnie parę robrów), „et dodo”, ponieważ p. Rahoza grozi trąbką i wspomina o 7-ej godzinie, jako o terminie odjazdu. Kładziemy się spać, i o zgrozo, słyszę nad sobą brzęczenie (niestety, jak zwykle; ha, trudno, puszcza ma swoje odwrotne strony medalu) zgłodniałych stałych mieszkańców tego pokoju – komarów. Lecz mój nieoceniony sąsiad, p. Stanisław Lilpop, i o tem pomyslał; ponieważ, jak się potem okazało, skropił pokój jakąś cudowną ambrozją, czy doppingiem, który, jeżeli nie zniszczył odrazu, to w każdym razie zabił do tego stopnia ducha u komarów, że nie wędrowały z wyżyn sufitu na nasze senne i bezbronne oblicza.
Zrana – trąbka, kawka z mleczkiem, herbatka, wyborna szyneczka i zakąski, kieliszek starki dla specjalnych amatorów, za strzelby, ładunki i na wozy po trzech i czterech o 6 wiorst do puszczy.
Mgła gęta sciele się nad Annopolem, widać o 15 kroków tylko sylwetki i kontury, – lecz czekajmy! Pierwszy zakład tradycjonalnie „Bróki”, brany od strony granicy Białowieży, stoimy w wygodnych, plecionych z jedliny i ponumerowanych koszykach, w każdym z nich pieniek, żeby nogi zanadto nie pracowały. Dwie trąbki dają sygnał; naganka rusza; o paręset kroków z boku migoce pomiędzmy liśćmi czerwona chorągiewka, zatknięta na skrzydle; w kniei słychać przeraźliwe skrzeczenie sójek, operujących „en masse” żołędzie. Zresztą cicho, mgła wciąż jeszcze nie ustepuje, i, nie zważając na binokle, które zawsze mam ze sobą, a które narażają mnie na żarty moich sąsiadów, mnie jednakże doskonale służą przy rozpoznawaniu zwierzyny, co nie zawsze jest łatwe, jak to się dalej okaże, nie widzę dalej w głąb kniei, jak na 20 kroków. Słychać już odgłosy zbliżającej się naganki, a ucho łowi przerywane dźwięki, stąpanie i trzask gałęzi w ostepie. Najmilsza chwila oczekiwania, – jestem pewny, że w ostepie jest gruby zwierz. Jeszcze chwila i we mgle zarysowują mi się trzy żybry: jeden mniejszy i dwa wieksze, stają przedemną w niepewności, i po chwili zwracają się na sąsiedni 6-ty numer Augusta hr. Potockiego i stępa przechodzą o parę kroków od koszyka hrabiego, jak by sie umyślnie chciały zaprezentować w całej okazałości gościom z Królestwa, a to tem wiecej, że na numer Aleksandra ks. Lubeckiego wyszło inne konsorcium. Przebiega parę kóz, przelatuje kilka jarząbków. Naganka nadchodzi; był w miocie piekny jeleń, co najmniej, jak mówią, ósmak. Lecz wymknął się we mgle o kilkadziesiąt króków od pierwszego stanowiska p. Szemiotta w bok ( już to zawsze te jelenie takie czujne!).
Drugi miot – sąsiedni rewir lasu z przeciwnej strony stanowisk; zmieniają się tylko numery; rezultat jedno pudło do cietrzewia w lot; przechodzi kilka sztuk saren i przeciąga kilka sztuk cietrzewi.
Trzeci miot jeden z najlepszych „Makiedonow hrud”, – nazwa która bynajmniej nie pochodzi od Aleksandra Macedońskiego, ale od zbuja „Makiedona”, jaki tu ongi, jak głosi podanie, zamieszkiwał. Zwykle linia strzelców półkołem była rozciągnięta na błocie, porośniętem rzadką łoziną po nad ostępem, w tym roku zaś nadmiar wody zmusił do zmienienia frontu i stanęliśmy dalej półkołem w lesie, już nie zupełnie podług wagi kniei. Rezultat ani jednego strzału, widziano jelenia z pierwszego miotu, lecz wymknął się znowu wprost w stronę granicy Bełowiezkiej, saren nie liczę, bo tego ciągle dużo.
Ostatni miot przed śniadaniem „Spiżarnia”, gęsta knieja sosnowo-jodłowo-liściasta, wywroty, pnie spruchniałe, błotka, wądoły, pierwsze kilka numerów jeszcze na suchem, lecz po dalszej części droga przez kładki i wywroty, wypada mi jeden z ostatnich numerów prawie na wyjściu z kniei na łąkę; z lewej strony mam p. Stanisława Lilpopa. Od początku naprzeciwko mego koszyka w gąszczu ostępu słyszę głuche stąpanie i trzask, niechybnie coś jest, oby tylko nie żubry. W miarę jak naganka się zbliża, słyszę odgłosy już w lewo naprzeciwko p. Lilpopa i dalej; pada strzał jeden, a po chwili cała kanonada wzdłuż linii, niewiem nawet ile strzałów, widocznie łoś po strzale zwrócił wzdłuż linji, a po nowym wystrzale starał się znaleźć wyjście, dalej, lecz w tym samym kierunku. Po ostatnich strzałach krańcowych numerów słyszę znowu stąpanie bardzo blisko naprzeciwko mego stanowiska i z gąszczu jodeł stępa wysuwa się roczniak łoś; chwytam za nieodstępne binokle: ogromne uszy, lecz oprócz nich nic na łbie nie dostrzegam, więc z rezygnacją opuszczam flintę. Loś staje, węszy i zawraca na koszych p. Stanisłąwa Lilpopa, i mija go o kilka kroków, pan Lilpop celuke i strzela, ja formalnie dębieję; taki wytrawny myśliwy jak p. Stanisław godzi na życie łosia, tu musi być jakiś „lapsus oculi”. Loś trafiony pysznym strzałem ze sztucera w komorę w ogniu ruluje o pare kroków za stanowiskami, zbliżamy się, okazuje się, że nie dojżałem pary, wprawdzie bardzo małych rożków.
Przeżuwając z trudnością swój wstyd już mam zamiar zejść ze stanowiska, ponieważ pierwsze numery od końca już to uczyniły, a naganka już tuż, lecz w duszy obiecując sobie dokonać coś wiekopomnego, celem zatarcia tego negatywnego rezultatu, gdy o jakie 15 kroków wpada mi w oko – już bez binokli, w ciemnym zakątku pomiedzy wywrotem a kszakiem kaliny jakieś indywiduum o średnich rozmiarach z puszystym ogonem, którego koloru nie mogę określić na razie, to chyba teraz, albo nigdy, trzeba tego zwierza utrupić kulą, ażeby uratować nadwątlony honor myśliwski.
Mierzę z wyrafinowaną precyzją ze swej staruszki rusznicy, – bęc, i zwierz za dymem ginie mi z oczu (ostatni raz strzelam prochem dymnym), idę, szukam, szukam, i jeszcze raz szukam, nareszcie następuję na coś miękkiego, okazuje się, że to bardzo ładna kuna, i trafiłem ją, ma się rozumieć wypadkiem, lecz niech to zostanie miezy nami – w samą główkę. Honor uratowany. Tryumfalnie wynoszę swoją zdobycz za ogon, i pokazuje głowę, czyli raczej brak głowy, jaki jej spowodowałem. Lecz to fraszki wobec tego, że przeciwny obóz, zabił jeszcze dwa łosie, każdy z nich miał po parę kul w sobie, lecz dało się łatwo dojść, że jeden z nich został zabity przez Augusta hr. Potockiego, a drugi przez Kazimierza Szemiotta. Obydwa te łosie były – widlaki. Oprócz tego p. Kazimierz Rahoza zabił rogacza. Przyznać trzeba, że w jednym miocie rezultat wyborny. Oprócz zabitych łosi było jeszcze w ostępie parę sztuk łoszy.
Mojem zdaniem, ażeby uniknąć wątpliwości przy strzelaniu do grubego zwierza, czyj strzał był śmiertelny, powinno się przed polowaniem znaczyć w odrębny sposób kulę, jeżeli broń jest jednego systemu i kalibru.
Gdy zeszliśmy ze stanowisk na dróżkę leśną, zostaliśmy już stół na polanie zastawiony, a bigos i zrazy w kwitnącym stanie. Konsumcja, jak to zwykle na polowaniach – rekordowa. Po śniadaniu fotograf z Prużany – Dąbrowicki, odfotografował grupę, którą załączam.
Następnie całe towarzystwo siadło na wozy i pojechało o parę wiorst do miotu „Łozy”, a my z p. Stanisławem Lilpopem zostaliśmy wydelegowani z naganką i mieliśmy iść przez błoto nawprost i stanąć za łozą z tyłu, od strony Białowiezkiej granicy, a to z tego powodu, że prawie zawsze część łosi i dzików, wymyka się tu z powrotem przez linię obławy do odległego o kilkadziesiąt kroków ostępu Białowiezkiej puszczy. Użyliśmy dużo ekwilibrystyki robiąc dobre 1 ½ wiorsty po ślizkich i zapadających się kładkach, nadleśny Ludwik, rozstawił nas na „niechybnych”, jak dowodził miejscach. Naganka ruszyła, pędząc w przeciwległą nam stronę ogromny kawał gęstej łozy, brzeziny i bagnistego lasu: padło parę strzałów w oddali, a po chwili o kilka kroków od nas przekłusowała przepyszna łosza, a druga, widząc nas, przywarowała w gąszczu i została wyparta dopiero przez kilka ludzi, którzy zostali z chorągiewkami na bokach. Okazało się, że to także łosza, przygolopowała ona chlupiąc po błocie w przeciwną stronę. Ja osobiście nie żałowałem zrobionych kilku wiorst dodatkowych. Na mnie łoś widziany zbliska robi pewne wrażenie. Żaden gruby zwierz u nas nie ma takiego odrębnego, że się tak wyrażę, przedpotopowego typu, jak łoś.
Na linii strzelców, jak nam to później powiedziano, p. Marian Dziekoński strzelał do łosia, ranił go, lecz odnalazł go Ludwik dopiero na drugi dzień wieczorem. Zabito parę kaczek – zlotów, których tu nigdy nie brak.
Ostatni miot, zdawało się, nie da nic grubego, lecz stało się inaczej. Naraz po ruszeniu naganki wzdłuż linji, ukazało się stado, złożone z 4 łosi, dwóch klęp, jednego młodego i na końcu dużego łosia. Od hr. Augusta Potockiego i odemnie były daleko, a przytem zgrupowane tak, że do łosia strzelić nie było najmniejszej sposobności.
Pierwszy strzał padł p. Władysława Trębickiego, a w tej chwili jedna z łoszy rzuciła się na koszyk p. Maurycego Bertoldziego i to najwidoczniej z wojowniczemi zamiarami, bo była chwila, kiedy kopyta jej prawie że zawisły nad koszykiem, lecz po strzale skręciła w bok, łosza ta znana tu jest z małej główki, jaką ma, i skaleczyła paru już ludzi. P. Bertoldzi nie zdetonował się jednakże tą napaścią, i dał ognia do byka, a po nim p. Kazimierz Dziekoński, który, jak się zdaje, zabił łosia. Był to najpiekniejszy byk z zabitych, okazałej wagi, o rogach z czteremi odrostkami. Dziwna jednakże rzecz, że łosie Białowiezkiej puszczy nie mają takich dużych łopat na rogach, jak łosie bite w innych okolicach kraju, jak naprzykład w Pińszczyźnie.

Drugiego dnia mgły z rana już nie było, braliśmy mioty „Kotkowe”, z którego wymknął się łoś, „Góry”, gdzie znowu flirtowaliśmy cały czas z żubrami, które do ostatniej chwili wałesały się wzdłuż linji. Zabito parę zajęcy.
Po śniadaniu, niezwykle urozmaiconem opowiadaniem różnych przygód myśliwskich, przejechaliśmy parę wiorst do miotu „Chwojnik”. Tu trzeba było zrzucić pychę z serca i brnąć do stanowisk z wiorstę bagnem, w którem od czasu do czasu zapadaliśmy się prawie po kolana. Ostęp bardzo piękny; było tu dużo cietrzewi, do których nie strzelano z obawy zestraszenia grubego zwierza; jednakże zabił tu tylo Aleksander ks. Lubecki przedstawiciela sarniego rodu. Jeszcze jeden miot, już suchy, znowu parę zajęcy, powtórna kąpiel błotna i jazda do Annopola prawie o zmroku.
Tu, po obiedzie i paru robrach winta, przerywa się nić moich wrażeń, bo musiałem pożegnać towarzystwo i ze sfer poezji myśliwskiej przejść do prozy życiowej.
Rezultat tegorocznych łowów w Czadzielu jest bardzo dobry, mianowicie: 5 łosi, 2 rogacze, 2 zające, 2 kaczki, i … kuna, jedynie do bukietu brakowało dzików i zdecydowanego króla polowania.
ADAM BYCHOWIEC
Źródło: Sport _ tygodnik ilustrowany _ z dodatkami w miarę potrzeby. R. 9, 1903, no 43. s. 1-4