Ku 100-leciu diecezji Pińskiej
29.IX.1964. Dzień poświęcony czci św. Michała Archanioła, opiekuna Kościoła. W Nieświeżu i Nowogródku odpust. Z powodu pilnych zajęć byłem zmuszony pozostać w domu. Po południu listonosz doręcza depeszę z Polski. Wiadomość smutna. Brat Piotr umarł wczoraj. Prawdopodobnie w chwili, kiedy stanął przede mną jak żywy i bardzo smutny.
Wraz z pobożnym westchnieniem do Boga odmówiłem krótką modlitewkę – Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki. Zbieram potrzebne dokumenty i dopiero 1-go X, (wcześniej urząd nie przyjmował) składam je w urzędzie rejonowym milicji. Po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi zgodnie z ustalonym porządkiem, udaję się do Brześcia. W urzędzie brzeskim małe nieporozumienia. Kobieta wiejska otrzymuje dokument na wyjazd w ciągu pół godziny, ja natomiast mam czekać do godziny trzeciej po południu, sześć godzin później. Kierownik urzędu w tym wypadku musi czekać na decyzję swego zwierzchnika.
Otrzymuje ją o godz. czwartej. Z dokumentem w rękach śpieszę na dworzec kolejowy, gdzie mam załatwić szereg spraw: zameldować wyjazd swój w punkcie straży granicznej, zmienić pieniądze i kupić bilet. Dopiero przejść przez salę (kamerę) graniczną i poddać rewizji rzeczy (oględzinom). Nie są to rzeczy przyjemne, lecz konieczne…
O godzinie szóstej pociąg rusza z dworca brzeskiego. Po kilku minutach przebywa granicę i jest w Polsce Ludowej, za rzeką Bug. Zatrzymuje się na dworcu miasta granicznego Terespol.
20 lat nie byłem w domu rodzinnym. Spieszyłem teraz. Pragnąłem bardzo jako kapłan modlić się podczas pogrzebu swego najstarszego brata, śpiewać egzekwie. Mszę św. celebrować, kondukt żałobny na cmentarz. Jednocześnie oglądam wszystko z wielką ciekawością, zainteresowaniem. Przecież to jest kraj rodzinny. W przedziale wagonu znajdowało się kilka osób. Po zapoznaniu się wzajemnym, wypowiedzeniu radości, że oto wkrótce spotkają znajomi, krewni coraz wyraźniejszy stawał się stuk kół wagonu o uderzenia szyn rozdzielczych. Wtedy zaproponowałem odmówienie różańca. Towarzystwo chętnie się zgodziło i popłynęła modlitwa do Boga za wstawiennictwem Maryi Najświętszej, jako wyraz wdzięczności i prośby o dalszą opiekę.
W Siedlcach pożegnałem znajomych przygodnych, życząc im dalszej szczęśliwej drogi i zeszedłem z pociągu. Zegar wskazuje godzinę 9 wieczór. Do pociągu, którym mam się udać w dalszą drogę pozostaje cała godzina. Jest późny wieczór. Naturalnie trzeba czekać na pociąg… Brewiarz mam odmówiony. Wyjmuję różaniec i modlę się… Korzystam z bufetu. Wewnątrz, przy rozdzielonym stole liczni amatorzy mocnych trunków raczą się gorzkim odurzającym napojem i stęchłym piwem… Proszę o herbatę gorącą i bułeczkę. Spożywam je z pośpiechem i wycofuje się do sali ogólnej… Pozostaję tam dobrą chwilę i po ogłoszeniu pociągu, zajmuję w nim miejsce.
Pociąg przybywa do Małkini przed północą i dalej nie idzie. Wysiadam.. Przechodząc koło wagonów towarowych, posłyszałem w jednym z nich, zaopatrzonym w górne okno w ścianie, głośne rozmowy i śmiechy dziecięce. Zauważono mnie, pomyślałem i posłyszałem nagle zgryźliwy „epitet” – Hej organista. To widocznie długa jesionka radziecka, którą miałem na sobie skojarzyła tę myśl zucha śmieszka… Nagle zjawił się milicjant i nakazał dzieciom spokój.
Na dworze chłodno. Wchodzę do niewielkiego domu kolejowego. Tuż za drzwiami jakiś osobnik niespokojnie porusza się na twardej ławie. Czy tylko z chłodu? W drugim końcu przy oknie skulona z zimna dziewczynka uczennica z szóstej klasy, czekać ma do rana (spóźniła się na autobus?) Radzę jej przejść do salki bufetowej, tam jest cieplej – drzwi są szczelne i kilkanaście osób pasażerów, gwar i dymno od papierosów. Z trudnością znoszę tego rodzaju zagęszczone powietrze, wchodzę jednak do tego pomieszczenia, ponieważ boje się zimna, nogi mi zamarzają. Posyłam też dwie kartki do Brześcia i do domu, że szczęśliwie zdążam do rodziny.
W drodze do Białegostoku ogarnia mnie ciekawość. Jak wygląda to miasto dzisiaj? Czy znajdzę znajome miejsca? Tyle lat upłynęło od ostatniego pobytu? Oto miasto, o którym marzyłem w drodze. Dworzec ten sam. Nawet gorzej, wewnątrz prowadzą remont. Dookoła brud, śmiecie, kurz… Poczekalnia mała, ludzi moc. W bufecie jeszcze ciaśniej. Miejsc siedzących brak. Stać też ciasno… Co chwila ktoś się przepycha. A do szóstej daleko… Zimno dokuczliwe. Podróżni przeważnie ze wsi…
Zaczynam rozmowę z pewnym młodym obywatelem, który udaje się do Częstochowy i kilkudziesięciu innych z parafii Dojlidy. Jadą też z innych parafii wierni i wielu księży, nawet ks. Biskup. Spełniają w ten sposób „czyn soborowy”. Życzę im wszystkim szczęśliwej podróży i proszę o modlitwę za siebie i powierzonych mojej pieczy wiernych przed cudownym obrazem Matki Boskiej. Niestety, moje pragnienia być tam się nie spełniają.
O godzinie szóstej opuszczam dworzec i udaję się znanymi mi ulicami do mieszkania siostrzenicy Wandzi, która poznaje swojego wujaszka i przedstawia mnie swemu uprzejmemu mężowi.
Po dwóch nocach nieprzespanych czuję się zmęczony. Do domu rodzinnego nie mam po co się śpieszyć. Brat Piotr został złożony w grobie już 1-go października. Myję się więc, ubieram się i idę do bliskiego kościoła farnego. Za pozwoleniem ks. proboszcza odprawiam Msze św. za spokój duszy brata Piotra. Proszę jednocześnie św. Antoniego o dalszą opiekę nad sobą. 33 lat temu przed Świętym na tym właśnie ołtarzu odprawiałem Mszę św. w drodze do domu rodzinnego na Prymicje. Dziękując Bogu, że pozwolił dożyć mi tego wieku, oraz proszę w dalszym ciągu, żeby Bóg był łaskawy być zawsze wiernym Jego sługą, bronił mnie od grzechu.
Wiele wspomnień i ważnych wydarzeń łączy mnie z tym pięknym, dużym w stylu gotyckim kościołem. Tutaj często się modliłem, śpiewałem na chórze i z ludem zwłaszcza w poście „Gorzkie Żale”, przepiękne liryczne lamentacje o występnym ludzie i męczonym Chrystusie. Tutaj byłem bierzmowany przez ks. Biskupa Matulewicza… Dzień to powszedni, a ludzi w kościele koło tysiąca. Msze św. odprawiają się przy kilku ołtarzach na raz. Do Komunii św. przystępuje na raz koło stu osób… tak, tutaj jest życie. Rozmach pracy? Prawdopodobnie… Miasto to po wojnie odbudowane powiększyło też znacznie liczbę swych mieszkańców.
Po Mszy św. zaproszono mnie na herbatę do plebani. Przy stole kilkunastu księży miejscowej parafii: ks. proboszcz, wikariusze, prefekci (księża katecheci), emeryci. Po przywitaniu księża ciekawili się co kapłani robią w obecnej Rosji? Odpowiadałem, że praca kapłana jest zawsze jednakowa: – nauczać, przewodniczyć podczas nabożeństw, udzielać wiernym sakramenty św. … A czy w ogóle żyć można? Odpowiedziałem, że nie tylko można, lecz trzeba. Bez kapłana byliby ci ludzie bardzo biedni. Wielu bowiem z nich, nie tylko z powodu zgubnych działań wojennych, jak również niesprzyjających warunków pracy duszpasterskiej zostali pozbawieni kapłanów (bywało to niekiedy z winy samych księży). Diecezja pińska pod tym względem poniosła wiele ofiar. Wschodnia jej część miała w roku 1939 – 2-ch biskupów i 204 kapłanów, oraz przeszło 300 sióstr zakonnych. Obecnie jedynie 13 księży. Prawda, że niewesołe jest to życie, lecz Bóg nas wspiera. Więc życ trzeba i można
– I w tej chwili dały się słyszeć słowa – A widzisz, a ty co zrobiłeś, zostawiłeś swoich parafian i przyjechałeś do nas. Była to wypowiedź w dość zgryźliwym tonie księdza emeryta do siedzącego obok niego przy stole młodszego kapłana, który niedawno przybył ze Związku radzieckiego do PRL. Żałowałem potem, że poruszyłem ten temat.. A to ze względu na przykrość, jaką odczuł ten młody jeszcze kapłan.
Ponieważ nie zastałem krewnych w ich mieszkaniu, udałem się na poszukiwanie pewnej rodziny krewnych moich parafian (niedźwiedzickich), którzy zamieszkali w Białymstoku od kilkunastu lat. Ucieszyli się z tej wizyty bardzo, ponieważ mieli okazje usłyszeć coś o swoich bliskich. Również się cieszyłem w sercu, że mógłem wyświadczyć przyjemność tym nieznanym dotąd bliźnim… Wymaga tego miłość bliźniego podyktowana ludziom przez Boga… Dobre słowo, zapewnienie o pamięci innych… przynosi ludziom ulgę, podnosi do Boga, czyni życie lżejszym, a starość szczęśliwszą.
Nareszcie wrócili z pracy Czesław i Wanda, która z pośpiechem przyrządza obiad. Mają jechać do domu rodzinnego. Wkrótce zjawiają się inne siostrzenice – Alicja, Wacława i Cecylia. Gospodyni domu zaprasza wszystkich do stołu. Obiad. W mieszkaniu gwarno. Pytania, odpowiedzi… Tyle lat oczekiwane, a teraz tyle radości. Nie ulegam zbytniemu rozczuleniu, pomimo tej radości, opowiadań, które słyszę. A radość będzie większa, kiedy po 21 latach ujrzę dom rodzinny. Drogę mają odbyć samochodem własnym… Czesław ma chorą nogę, co uprawnia do nabycia wozu. Przy tym chcą żyć kulturalnie, jak się teraz mówi. Jeździć do pracy, do rodziny, na wycieczkę, do lasu, w góry. Kupili więc oboje z Wandzią dwuosobowy samochodzik.. Już od lat 10-ciu są po ślubie. Dzieci nie mają. Są pracowici, nie rozrzutni, uczciwi. Mogli więc sprawić sobie tę przyjemność. Pochwalam ich. Obiad zbliża się do końca. Czesław myśli o motorze. Oczami szuka kluczy. Mówi głośno – są na szafie. A legitymacja? Prawo jazdy? Nie ma, mówi głośno. Wstaje. Wandzia podchwytuje. Siedź. Kończ obiad. Znajdą się. Siada lecz jest niespokojny… Rozważa… Dotąd wszystko szło jak najlepiej. Motor przygotował, wóz opatrzył, tylko wsiadać… Wstaje powtórnie, szuka. Bada skrupulatnie zawartość kieszeni ubrań.. Otwiera szafę, maca wszystkie palta własne, nawet płaszcz księdza… Nie ma. Wandzie zajęta w kuchni, pomóc mu nie może… Uspokajam, – Znajdą się. Św. Antoni pomoże. Mówcie – Zdrowaś Mario… Czesław szuka z zapałem, poczerwieniał na twarzy, lecz jest spokojny, panuje nad sobą, tylko ruchy, gesty ma coraz żywsze, szybsze. Wandzie go uspokaja, – znajdą się .. Do pomocy w szukaniu przystępują Wacia i Cela… Przewracają książki, zeszyty, gazety. Otwierają szafę. Szpiegują na szafie, pod szafą, z boku szafy i dookoła. Odsuwają tapczan, szukają za tapczanem, z boku z tyłu. Nie ma. Szukają w łazience, na wieszakach, w płaszczach, w bucikach, na półkach… Na nic, – bez rezultatu… Siedzę. Co chwila proszę Boga o spokój. Wierzę, że zguba się znajdzie… Odpocznijcie powiadam. Zbierzcie myśli. Usiądźcie. Zjedzcie kompot. Czy to raz w życiu bywa tak… posłuchali. Wszyscy usiedli, popijają kompot. A nastrój minorowy. Uśmiech wymuszony natychmiast przygasza. Humoru brak. I żart w takim wypadku uważa się za ironię. Obiad się kończy na dobre. Wstają wszyscy. Czynią znak krzyża. Dziękują Bogu i sobie nawzajem.. Nagle Czesław otwiera szafę. Któryż to raz?.. Szybkim krokiem sunie do wieszaka. Maca płaszcze. Zdejmuje je z wieszaka. Szuka i znajduje. Jest, wola zwycięsko z zadowoleniem. Wszyscy odetchnęli z ulgą… Godzina napięcia minęła. Chwała Bogu.
Ostatnie przygotowania do odjazdu. Siadam z Czesławem, który prowadzi samochód. Wandzia przy bagażu. Już są na ulicy. Mijają kościół – pomnik św. Rocha. Most klejowy, przez dawny Antoniuk, Bacieczki, Fasty…Knyszyn.. Parę kilometrów przed Jasionówką posesja śp. Piotra. Jest ciemno. Reflektor samochodu oświetla wjazd do alejki obok małej kapliczki. Oczekiwani goście wjeżdżają na podwórko. Na głos stałego stróża, pieska czułego, wybiega z domu syn zmarłego Henryk i z uczuciem nie ukrywanej radości prowadzi do mieszkania przybyłych, gdzie spotyka ich cała rodzina z żalem wspominając życie i przedwczesny zgon: męża, ojca , dziadka. Jest odpowiedni moment wspólnej, krótkiej modlitwy – Wieczny odpoczynek, racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci. Teraz właśnie modlitwa jest najbardziej rzeczą skuteczną zmarłemu.
Gospodarze częstują gości naprędce przygotowanym posiłkiem. Kamila, bratowa, cieszy się z dwojga wnuków, dzieci Henryka.. Z powodu późnej godziny goście obiecują się spotkać jutro (niedziela) w kościele i w domu młodszego brata Karola. A teraz odjeżdżają do rodziców Wandzi krótszą drogą przez „dwór” dawny Abramowiczów, obecnie szkołę rolniczą.
Mieszkańcy domu, początkowo strwożeni nagłym najazdem, witają gości z otwartymi ramionami… Nie dziwią się. Czekali, ale nie wszystkich i nie tak prędko… Rozmowom nie było końca… Dopiero godzina 12 przerwała je… A ja przypomniałem obecnym o tym, że jutrzejsza niedziela jest 35 rocznicą mojej prymicji… A więc czas na odpoczynek po dość nie tyle pracowitym, co uciążliwym dniu, obfitym w przeciwstawne uczucia radości i smutku.
4.X.1964 roku. Przed godziną 8-mą przybyłem do kościoła, do świątyni, w której zostałem ochrzczony, przyjąłem pierwszą Komunie św. lata służyłem do Mszy św… śpiewałem na chórze, gdzie się zrodziło powołanie i Matka Najświętsza wskazała mi drogę. Po przywitaniu Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie i odmówieniu litanii do matki Zbawiciela byłem obecny na 2-ch Mszach św. odprawianych przez księży wikariuszy. Sam zaś na prośbę ks. proboszcza Cypriana Łozowskiego, celebrowałem Sumę, po której nastąpiła procesja z Najświętszym Sakramentem ze stacjami przy czterech ołtarzach i z czytaniem urywków z czterech Ewangelii oraz z krótkim wykładem na temat: przy pierwszym – o życiu nienarodzonych, o trzeźwości, o świętości małżeństw i rodzin i o żywą wiarę, kończących się odpowiednią modlitwą. Po obiedzie u ks. proboszcza, który tam pasterzuje od lat 30-tu ks. odwiedziłem brata Karola, siostry Jadwigę i Józefę i siostrzeńca Leopolda – wszyscy z rodzinami.
33 lata temu jakże wielka to była uroczystość, cóż to za odpust… Mnóstwo niezliczone ludu Bożego zapełniające kościół i cmentarz. Kazanie prymicyjne głosił ówczesny ks. Proboszcz Mieczysław Małynicz – Malicki. Ja jako prymicjant z trudem udzielałem błogosławieństwa z powodu natłoku, o mało mnie nie wywrócili, chociaż miałem mocne zaplecze. Przy tym żyli wtedy moi rodzice ukochani, którzy odbierali zasłużona pochwalę, jako wychowawcy kapłana Chrystusowego. Modliłem się przeżywając w głębi serca te ważne, błogosławione chwile, modliłem się: Boże najmiłosierniejszy racz przyjąć ode mnie nędznego i mizernego człowieka hołd wdzięczności i uwielbienia, błogosław mej pracy na chwałę Twoją… spraw, niech wszyscy którym usługuję i z którymi się spotykam, dostąpią zbawienia, a mnie samego broń od zła i uświęć…
Następnego dnia odprawiłem Mszę św. już o godzinie 7-ej. Po herbacie u gościnnego ks. proboszcza udałem się na cmentarz grzebalny pokłonić się swoim najbliższym zmarłym, pomodlić się o wieczny pokój i stałą radość z oglądania Boga, Twórcy wszelkiego dobra, piekna i prawdy.
Czas miałem ograniczony. Tegoż samego dnia, żegnany przez rodzeństwo, odjeżdżałem do Białegostoku. Wszystko ciekawi mnie – Dyskretnie więc rozglądam się i słucham. W autobusie zajmuję jedno z dwóch wolnych miejsc. Kupuję bilet sam. Pasażerowie sprawiają dobre wrażenie… Rozmawiają półgłosem, nie ma krzyków, głośnych spazmatycznych śmiechów, targowania się za biletami, kupują go wszyscy, nie czekając na przypomnienie szofera, który sam pełni funkcję kasjera. Czyni to sprawnie. Przy szoferze ryngraf (obrazek) Matki Bożej – znak wiary kierowcy i poczucie odpowiedzialności… Oby wszędzie tak było…
W Białymstoku mam cztery godziny wolnego czasu. Odwiedzam kościoły i szkoły z czasów gimnazjalnych. Księża i tym razem są bardzo gościnni, bezpośredni, uprzejmi, bez podejrzeń i ironicznych uśmiechów…
O godz. 5-ej po południu jadę do Drohiczyna drogą przez Dojlidy., Zabłudów, Bielsk Podlaski, Boćki, Siemiatycze. Na miejsce przybywam dopiero o godz. 9-ej wieczorem.
Miasto nieduże. Wieczór. Mdłe światło i mało go. Chodniki w dołach. Wreszcie ukazał się kościół. Myślę w duchu – byłoby dobrze spotkać ks. Michasia. Wchodzę do wnętrza domu, to seminarium. Cisza. Otwieram następne drzwi. Przedę mną długi, obszerny korytarz. I tam cisza. W obawie, żeby mnie nie przyjęto za intruza złośliwego, cofam się do wyjścia z zamiarem odszukania dzwonka. Nagle drzwi się otwierają z ulicy i wchodzi ks. Michaś. Rysy twarzy, sposób zachowania się, dawne. Cały siwy… Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Odpowiada pobożnie – Na wieki wieków. Amen. Nie poznaje gościa. Nie pamięta. Ks. Wymieniam swoje nazwisko. Ks. Michał otwiera wtedy ramiona… Zaprasza dalej. Idziemy dalej… Rozmawiamy. Ks. Michaś proponuje odwiedzić ks. Michała, wspólnego niegdyś w Pińsku profesora, obecnego rządcy (administratora) diecezji. Jest to również celem podróży mojej, jednak uważam, że należy odłożyć tę wizytę do jutra. Dzisiaj nie wypada, może odpoczywa, a ja nie w formie, w świeckim ubraniu… ks. Michaś odpowiada…perswadując .. można, my też używamy często świeckich szat… Ks. Administrator przy telewizorze, przyjmie i teraz.
A oto mój drugi uczeń z seminarium pińskiego, obecnie sam rektor ks. Władysław – mały, niski, już siwy. Wita się i znika nagle…Za chwilę wraca. Już, mówi z zadowoleniem, ks. Michał czeka… Zdziwiłem się szybkością informacji… Sądząc, że mogę ubliżyć Ekscelencji przez wdzieranie się do jego apartamentów wprost z podróży w najzwyklejszym ubraniu dalekiego, zapomnianego, wiejskiego proboszcza, przytaczam racje, które powstrzymują od tego kroku – jestem bez sutanny, nie ogolony.. Nie słuchają. I tak dobrze, mówią. A z resztą, odpowiadają, możemy ogolić, dać sutannę… Nie chciałem przedłużać tej nieproduktywnej rozmowy. Nałożyłem naprędce swoją sutannę, którą miałem w walizce i ruszyłem śmiało do drzwi. J.E. Ks. Administratora diecezji. Zastałem tam również ks. Biskupa Sufragana.
Przywitał mnie serdecznie, przyjrzał się mi akuratnie, nie wyrażając swych myśli. Widać było, że się wstrzymuje od nabrzmiałych wrażeń i wzruszeń. Czego winien był unikać. Niedawno chorował na zawał serca. Leżał dwa tygodnie w szpitalu. Ten zaś, którego widzi, przybywa z jego stron rodzinnych, obecnie doświadczonych ciężko przez niepojęte wyroki Boże, skazanych jakby na powolne wygaśnięcie wiary w prawdziwego Boga, Twórcy wszelkiego dobra, piękna i prawdy. Żal go opanował z powodu tych smutnych wydarzeń. Ponieważ była już późna godzina, udał się zaraz na odpoczynek nocny. Na drugi dzień miał się wyrazić, że nie spodziewał się ujrzeć mnie w tym stanie zdrowia i w pełni sił, pomimo 62 lat życia i 6-ciu ciężkiego więzienia.
W dniu 6-tym października byłem na pogrzebie ks. Mariana Godlewskiego w Ostrożanach. Przybyło również 58 księży przeważnie młodych i dwóch delegatów z diec. W Białymstoku. Mszę św. w nowym obrządku odprawił ks. Julian Tarasiewicz, który samowolnie opuścił parafię na wschodzie, a obecnie jest prałatem katedralnym. Podobnie inny ks. Franciszek Smoraczewski – obecnie kanonik. Kazanie wygłosił ks. kan, Henryk Kardasz. Kondukt pogrzebowy prowadził ks. Biskup Władysław, sufragan (Synowie tego świata roztropniejsi są nad synów światłości – sprawdza się i w życiu dzisiejszym)
Po stypie pogrzebowej wracałem samochodem, którym (powoził) kierował ks. Biskup sufragan. W rozmowie użyto słowo – „strictus” w ujemnym sensie. Mogła to być niewinna aluzja w ogóle. Wypowiedziana jednak w mojej obecności „podrażniała” moje ambicje. Tym bardziej, że słyszałem to słowo po raz pierwszy wczoraj w refektarzu w Drohiczynie. Pośpieszyłem tym razem, mówiąc, że każdy przełożony wydając zarządzenie chce, aby ono było wykonane. Słowo więc „strictus” oznacza nic innego, jak konsekwencja, dokładność, porządek… Widocznie użyłem słabej repliki.. Nie potrafiłem przekonać obecnych słuchaczy. Przyjęli ją z ironicznym uśmiechem w moją stronę. Ciekawa rzecz, że ten przydomek dany mnie 33 lata temu, kiedy zajmowałem on stanowisko wychowawcy kleryków jako prefekt w seminarium pińskim, przetrwał w pamięci aż do tego czasu i to w gronie takich osobistości jak ks. biskup i ks. rektor seminarium… Obróćmy to w niepamięć…
Nikomu nie zaszkodziłem, a raczej wdrożyłem swych wychowanków do zachowania porządku, przestrzegania przepisów życia swego stanu i społeczeństwa w ogóle i oszczędzania czasu. A że moja praca nie poszła na marne to dowodem tego są rektor, ojciec duchowny i profesor teologii moralnej obecnego seminarium w Drohiczynie, są właśnie jego dawnymi wychowankami.
Miałem zamiar tegoż dnia jechać do Warszawy, ponieważ autobus się spóźnił, a innego transportu nie było, siłą rzeczy zostałem na miejscu. W miedzy czasie zwiedzałem dwa inne kościoły, które częściowo zostały odremontowane. W jednym z nich osiadły SS.Benedyktynki.
Tegoż wieczoru doniesiono, że w Łodzi zmarł ks. Augustyn Nowicki, kapłan diecezji pińskiej, dawny prefekt szkół w Prużanie, w wieku 66 lat.
Następnego dnia podczas wizyty pożegnalnej z ks. Administratorem telefonicznie zawiadomiono z Siedlec o zgonie ks. Jana Breczko we Włodawie. Był to mój serdeczny przyjaciel z pobytu w Brześciu. Oświadczyłem więc, że pragnę być na jego pogrzebie. Ks. Biskup sufragan odpowiedział dobrze i począł wyliczać kto z księży ma jechać i mówi głośno – trzeba dwa samochody. Na to ks. Administrator, pójdzie tylko jeden. Chociaż należałem prawnie do kleru tej samej diecezji, zmarły kapłan był moim przyjacielem i ciekaw byłem wszystkiego w nowej Polsce, a więc i uroczystych pogrzebów w obecności ks. Biskupa, zauważyłem, iż w tym wypadku jestem im (obecnemu tam gronu) przeszkodą, pośpieszyłem się wycofać, mówiąc głośno – nie krępuję swoją osobą, będę się sam dobierał. Co zostało przyjęte jakby z aplauzem. Pożegnałem obecnych z niesmakiem, jakby się najadłem mydła.
W Warszawie, dokąd przybyłem o godz. 3-ej, odwiedzam swych znajomych i oglądam miasto. Pierwszą wizytę składam w klasztorze OO. Redemptorystów O.Edwardowi Juniewiczowi. Zostawiam tam swe rzeczy i w cywilnym ubraniu (czynę to za radą księży miejscowych) udaję się pieszo do dalszych miejsc według adresów ich zamieszkania. Staruszka Regina zmieniła swe mieszkanie, zapytany stróż nie zna jej adresu. Odwiedzam kościół OO. Jezuitów i katedrę warszawską i stwierdza, że brak im dużo do poprzedniej świetności. Zamek królewski – nie pisana historia Polski, znikł z powierzchni ziemi…
Docieram na Pradze do domu studenta i odnajduję siostrzenicę Janinę. Mieszka razem z koleżanką. Skarżą się obie, że prof. Kot wyznaczył im obszerną literaturę, której nie sposób przeczytać nawet w tak krótkim terminie. Pocieszam je, że prof. ich nie skrzywdzi…. Profesor świadomy jest tego, co czyni. Pragnie, żeby jego studenci osiągnęli wyższy stopień wiedzy w literaturze pięknej naszego kraju…
O godzinie 7-ej wieczorem uczestniczę na Mszy św. swego przyjaciela. Po kolacji długo ze sobą rozmawiajmy o warunkach i możliwościach pracy duszpasterskiej na wschodzie. Ks. Juniewicz zdradza wielką chęć w niej uczestniczyć. Niestety w obecnym stanie rzeczy jest to niemożliwe.
Następnego dnia po Mszy św. odprowadzany przez uprzejmego gospodarza odjeżdżam do Łodzi na pogrzeb ks. Nowickiego i w odwiedziny brata Karola w sąsiednim Aleksandrowie.
Pierwszy raz znalazłem się w tym mieście fabrycznym. Już na ulicy po wyjściu z dworca kolejowego spotykam wśród mnóstwa ludzkiego podobnego mi w sutannie mężczyznę. Ubiór jego wskazuje jego przynależność do Tow. Jezusowego. Do czego otwarcie się przyznaje. Ze swej strony dla wzbudzenia w nim zaufania, mówię kim jestem i na poparcie tego wymieniam nazwiska trzech wspólnych znajomych Ojców, oraz zdradzam cel swego przyjazdu. I otrzymuję wyczerpujące informacje odnalezienia katedry, pałacu ks. biskupa i jego Kurii.
Udaję się tam niezwłocznie… Nie wiem bowiem ani czasu i miejsca pogrzebu. Spieszę się, żeby osiągnąć cel swej podróży. Przy katedrze ktoś z przechodniów pokazuje mi dom tego biskupiego urzędu. Wchodzę do wnętrza i zastaję tylko woźnego, ponieważ dygnitarze kurialni w tej porze obiadowej nie pracują (są nieobecni).
Woźny zaprasza do swego „gabinetu”, prosi siadać i ręczy, że ks. kanclerz wkrótce wróci, przyjmie i udzieli wszelkich informacji… I tak się stało. Ks. Kanclerz owszem poinformował mnie, podając godzinę i kościół św. Antoniego, gdzie się ma odbyć pogrzeb. Na jego twarzy widniała obojętność i zakłopotanie, co ma czynić dalej z tym nieoczekiwanym gościem. Przyjąłem tę relację stojąc, podziękowałem i opuściłem gabinet kanclerski. O dalsze informacje jak mam się dostać do kościoła pogrzebu będę pytał przechodniów. Do tego nie doszło jednak. Znalazł się ktoś, jakby posłany od Boga, była to bowiem pomoc, a więc dobro pewne, a wszelkie dobro pochodzi z Nieba, który sam zaofiarował swoje usługi.
Zaledwie uszedłem kilkadziesiąt kroków dopędził mnie jakiś jegomość – cywil z podniesioną sutanną, a więc ksiądz i przedstawił mi się jako długoletni notariusz sądu biskupiego i zaprosił na obiad. Dziękuję za zaproszenie i wymawiam się zdawałoby się w sposób przekonywujący, lecz bezskutecznie. Ów zacny (takim się okazał), żywy, rozmowny, pogodny towarzysz ujął mnie pod rękę i zaprowadził do refektarza duchownego seminarium i poprosił o obiad…
Na moją prośbę idzie ze mną do katedry, gdzie po krótkiej modlitwie wobec Najświętszego sakramentu przywołuję zakrystiana, który podnosi ciężkie, żelazne drzwi do podziemi i pokazuje dwa groby (trumny) za szczątkami ks. biskupów – Tymienieckiego i Bukraby, który niedługo po wojnie umarł w Łodzi i tam czasowo złożono z zamiarem sprowadzenia jego zwłok do diecezji pińskiej.
Pomimo tych dobroci zjawił się, nie bez woli Bożej, młody, urodziwy, uprzejmy kapłan, zapraszając mnie do swego samochodu, ażeby zawieść na miejsce pogrzebu.
Zaproszenie przyjmuję z podziękowaniem. Po drodze zbaczamy do mieszkania ks. biskupa sufragana łódzkiego i teraz wszyscy w pośpiechu jedziemy do kościoła św. Antoniego.
Tutaj wszystko gotowe. Ks. Biskup wita się z duchowieństwem i wstępuje na prezbiterium. W jednej chwili rozbłyska wszystko światło w kościele – tysiące lamp. Podrywa się organ i minut kilkanaście słyszy arcydzieła Bethowena. Wszystko to sprawia wrażenie raju. Na katafalku, wysokim, wspaniałym, mocno iluminowanym spoczywa spokojnie ten, który niedawno sam się modlił za innych. Teraz wszyscy za niego. Requiescat in pace.
Przy ołtarzu w szatach przepysznych, choć żałobnych ks. biskup z duchowieństwem odprawia niekrwawą Ofiarę. Chór z akompaniamentem organu wykonuje smutne, rzewne utwory żałobne. Na ołtarz zstępuje jako ofiara wobec Boga Ojca za grzechy Jezus Chrystus, Zbawiciel. Zgromadzony licznie lud korzy się przed Panem świata, proszą o wieczną radość i szczęście duszy ś. p. Augustyna w niebie.
Po absolucji przy katafalku rozwija się długi kondukt pogrzebowy na cmentarz, dokąd przybywa koło godziny 7-ej. Jest zupełnie ciemno. Przewodniczący pogrzebu odczytuje modlitwy przy małym świetle świecy. Ostatnie pożegnanie kapłana, któremu wypadło dokończyć swego życia w obcej diecezji.
Nie czuje się obcym wśród tego ludu, chociaż przybyłem z daleka. Dziękuje ks. Biskupowi za opiekę nad tym kapłanem kresowym i za piękny pożegnalny pogrzeb. Ks. Biskup ściska mi rękę i odjeżdża samochodem do domu. Został sam w mieście na ulicy ciemnej. Znam tylko kierunek. Wkrótce ma być zakręt w prawo, ale który? Jestem tylko w sutannie bez nakrycia głowy. Idę szybko, poza sobą zostawiam przechodniów. Spieszę się. Szczęściem na placyku zauważam taksówkę. Szofer wiezie mnie do kościoła św. Antoniego. W sąsiednim domu zostawiłem rzeczy podróżne. Niestety zastaję drzwi zamknięte. Z trudnością odnajduję zakrystiana, który mi ułatwia je wziąć i tym samym samochodem dostaję się do Aleksandrowa. I tutaj mieszkanie brata Karola zastaję zamknięte, a dzieci już dorosłe, pozostawione samym sobie się rozbiegły. Udaję mi się ich odszukać i kilka dobrych chwil z nimi rozmawiam. Muszę jednak się śpieszyć na jutrzejszy pogrzeb ks. Jana Breczko, do dalekiej Włodawy nad Bugiem. Żegnam się z nimi. Na propozycję bratanka Arkadiusza zgadzam się i obaj dla skrócenia czasu (zostało go niewiele), udajemy się do Łodzi motocyklem. Na dworze ciemno, droga nierówna. Przypominam młodemu: – Jedź uważnie. Nie daj Boże, złego wypadku! A proszę być spokojny. Dojedziemy szczęśliwie. I rzeczywiście. Przybyliśmy na dworzec pół godziny do odejścia pociągu do Warszawy. Jest późny wieczór. Usiadłem w poczekalni i zastanawiam się nad wydarzeniami dnia. Oceniam je… Dziękuję Panu Bogu, że dał mi możność być gdzie zamierzałem, czynić to, co czyniłem, pomimo trudności i warunków skomplikowanych.
30 minut po północy znalazłem się na dworcu w Warszawie. Według osiągniętych informacji najpewniej jest dostać się do Włodawy przez Siedlce. Pociąg odejdzie dopiero o godz. 6-ej. Zmuszony więc czekać w tym małym pomieszczeniu w chłodną jesienną noc.
W Siedlcach dowiaduję się, że nie ma bezpośredniego połączenia z Włodawą… Co dalej?, rozważam… jestem w sutannie. Muszę być taktownym pod każdym względem… Na horyzoncie widnieją wieże kościoła. Ruszam więc w tym kierunku. Po drodze wspomniałem ks. Biskupa, w tym mieście jest ks. Ignacy Świrski, który 30 lat temu okazał mi uprzejmość w Wilnie. Myślę sobie. Czy warto? Czy mnie pozna? Tyle lat upłynęło? Nie dochodząc do kościoła (była to katedra) spotykam młodego księdza, który mnie informuje, że rzeczywiście ks. prof. Świrski jest ordynariuszem diecezji i w tej chwili można go znaleźć w kaplicy pałacowej… Nieśmiało, to jednak udaję się tam bocznym wejściem i trafiam na koniec Mszy św. Jego Ekscelencji. Ks. Biskup poznaje mnie, nazywając mnie „Włochem”. Zaprasza na poranną herbatę. A dowiedziawszy się o celu podróży do Włodawy, oświadcza, że mogę skorzystać z samochodu, którym pojedzie ks. biskup sufragan właśnie na pogrzeb. Był to piękny gest ze strony ks. Biskupa, znak jego uprzejmości, szlachetności charakteru, wspaniałomyślności, troski o człowieka. Ze swej strony wstałem w tej chwili i wyraziłem podziękowanie J. Ekscelencji. Ks. biskup również wstał z krzesła. Poranny posiłek skończony.
Na odmówienie godzin brewiarzowych wracam do kaplicy, a następnie, ponieważ czas pozwala udaję się do doktora Gejsztora, którego w swoim czasie często odwiedzałem w Brześciu i prowadziłem rozmowy na tematy religijne… Niestety on sam już nie żył. Ze słów jego żony – staruszki usłyszałem, że przed śmiercią złożył wyznanie wiary (był prawosławny), czego za dawnych lat nie odważył się uczynić i zaopatrzony sakramentami św. oddał Bogu ducha z modlitwą na ustach.
Przeszło 100 kilometrową podróż z Siedlec do Włodawy miałem wygodną. Wygoda ta, okoliczności, otoczenie onieśmielało mnie. Ks. Biskup pełnił funkcję szofera, siedzącego obok. Na tylnym siedzeniu obok mnie usiadł kanclerz kurii diecezjalnej, poważny w fioletach, kanonik czy prałat. A ja choć w ubraniu duchownym, wydałem się wobec nich, tak małym, zbiedzonym, zmęczonym, choć dość grzecznie zaproszonym. Lecz smutnym i skrępowanym z tego powodu, że zmuszony byłem korzystać z łaski tych, którym chyba nigdy nie potrafi się zrewanżować…
Ks. biskup Wacław Skomorucha przy kierownicy sprawną, doświadczoną ręką prowadził samochód. Dopiero przy mijaniu kościoła sąsiadującego z Włodawą, pozwolił sobie wypocząć, odwiedzając jednocześnie miejscowego proboszcza. Ja, jako obcy, nie chcąc krępować swoją obecnością gospodarza i prawdopodobnie nieoczekiwanych gości, pozostałem na dworze w samochodzie.
Przy zbliżaniu się do celu nasi podróżni zauważyli stojący na szosie samochód i obok trzech mężczyzn. Jakież było zdziwienie, kiedy w spotkanych witałem swych drohiczyńskich przyjaciół. Podobnie oni byli zaskoczeni z tego powodu, jak również z tego, że potrafiłem w ciągu doby znaleźć się w Łodzi i brać udział w pogrzebie wspólnego kolegi ks. Nowickiego.
Śpieszyłem na pogrzeb ks. Jana Breczko nie z ciekawości, lecz czułem do niego specjalną sympatię i jako do starszego kapłana szacunek. Poznałem go bowiem już w 1934 roku, kiedy zostałem jego następcą prefektem w państwowym gimnazjum w Nowogródku. Potem pracowaliśmy wspólnie w ciągu 8-miu lat w Brześciu w szkołach tego miasta. Podczas wojny był częstym gościem u mnie na Kijówce, zwłaszcza w czasie bombardowania. Był to człowiek dobry w pełni znaczenia tego słowa. Kapłan gorliwy, mądry, doświadczony pedagog. Wymowny, zwięzły kaznodzieja. Powszechnie szanowany i ceniony spowiednik, pogodnego usposobienia… Niech z Bogiem spoczywa. Po pogrzebie, po krótkim posiłku skorzystałem z gościnności ks. biskupa Skomoruchy, który przyjął mnie do samochodu i przywiózł do Siedlec, skąd tym razem udałem się przez Warszawę do Gdańska, gdzie miałem liczne grono swych brzeskich parafian, których pragnąłem widzieć i odwiedzić, jako swych bardzo dobrych, oddanych przyjaciół.
Całą noc po przybyciu do Warszawy spędziłem na lichym dworcu, jakby na dworze. Pomimo zmęczenia, kiedy się znalazłem przed południem w Gdańsku udałem się wprost do kościoła w Sopocie i odprawiłem Mszę św. Była to niedziela 11 października – dzień poświęcony czci tajemnicy Macierzyństwa N. Maryi Panny. Pozostałem też na głównej Mszy św., którą celebrował ks. proboszcz, kazanie zaś głosił ks. kapelan wojskowy. Lud obecny na Mszy św. zachowywał się raczej biernie, może w tego powodu że jeszcze wtedy używano języka łacińskiego w liturgii.
Dawni moi parafianie przyjmowali mnie z wielka radością, entuzjastycznie.. . Zapraszali do siebie, żeby przyszedłem pobłogosławił matkę staruszkę, ojca, dzieci tam już urodzone itp. Koniecznie chcieli, żeby pozostałem z nimi na zawsze. Nie mogli zrozumieć tego, że kapłan winien pozostawać ze swym ludem. A oni wtedy nie byli już moim ludem…
Zbliżał się termin odjazdu do domu. Wracam więc do rodziny, żegnam się z rodzeństwem i krewnymi i przez Siedlce, Terespol zdążam do Związku Radzieckiego. Do domu przybywam w sobotę wieczorem o godz. 6-ej.
Podróż okazała się niełatwa. Czułem zmęczenie. To jednak nie opuściłem Mszy św. tego dnia. O godz. 7-ej odprawiłem Niekrwawą Ofiarę i nabożeństwo Różańcowe wobec Najświętszego Sakramentu. Nazajutrz w niedzielę miałem dwie Msze św., 2 kazania, 30 osób do spowiedzi, kilka chrztów i znowu nabożeństwo różańcowe. Dopiero potem zasłużony odpoczynek.
Na drugi dzień (w poniedziałek) po Mszy św. gospodyni po swojemu referuje, że tydzień temu był człowiek i prosił o przybycie do chorej matki. Nie pamięta jednak skąd on był. Okolicę znam dość dobrze. Zaczynam wymieniać miejscowości i decyduję wspólnie z gospodynią, że chora znajduje się we wsi Szczęsnowicze. Lecz jak się dowiedzieć, co się z nią dzieje. Czy żyje? Czy przy pamięci? Czy połyka? A może odwieźli ja do szpitala na leczenie. Żadna wróżba, ani rzucanie losów nie pomoże. Głos wewnętrzny mi mówi – jedź. Naturalnie rowerem. 12-cie kilometrów. Droga polna, nierówna. Po pracowitej niedzieli jestem bardzo zmęczony. Nie skarżę się jednak, ani się tłumaczę. Obowiązek kapłański, to służba Bogu i bliźniemu – zawsze i wszędzie. Bóg daje chcieć i móc… A Sanctissimum? Jeżeli nie będzie komu przyjąć, przywiozę z powrotem. Po tych krótkich rozważaniach pompuję rower i jadę. W Raczkach zapytuję o wygodniejszą drogę. A zapytany zamiast odpowiadać na pytania, sam indaguje mnie, czy byłem już u konającego Tarańczyka. Ze swej strony stawia mu pytanie. Czy to prawda i gdzie mieszka chory. Odpowiada, wskazującvręką. Tu blisko – 100 metrów. Naturalnie bez dalszego słowa, śpieszę i zastaję chorego w bardzo ciężkim stanie… chory jest przytomny, lecz już bez mowy, prawie bezwładny.
Zadaje konieczne pytania, a chory poruszeniem głowy daje odpowiedzi. Rozgrzeszam go, udzielam namaszczenia Olejem św. i Wiatyku. Chory całkowicie się uspokaja i jakby wymuszonym uśmiechem dziękuje. Dziękuje również jego córka… Na pożegnanie podkreślam wagę i moc modlitwy, mówiąc – to twoja modlitwa sprowadziła do ojca kapłana z Panem Jezusem i Jego łaskami na godzinę śmierci. Dotarłem również do Szczęsnowicz. Odszukałem dom chorej i zastałem ją przygotowaną. Sakrament św. przyjęła z wiarą i radością… dziękowała za trud i czas zużyty.. Zapewniłem, że czynię to z obowiązku i przyjemnością.. Pan Bóg kieruje moimi krokami i sił udziela. Jeżeli ona w przyszłości, czy w ogóle ktokolwiek we wsi choruje, niech zawiadamia. Ksiądz nie będzie zwracał uwagi na pogodę, przybędzie i wyspowiada każdego…
Po powrocie do domu ofiarowałem brewiarzowe godziny dnia odmówione wobec Sanctissimum na uwielbienie Boga i podziękowanie za pomyślne wykonanie swych obowiązków kapłańskich.
Wrażenie, jakie odniósłem w Polsce Ludowej, pomimo smutku i bólu przepełniającego moje serce po śmierci starszego brata, na ogół były dodatnie. Ciekawiłem się stanom społecznym, kulturalnym, religijnym… zachowaniem się, zamożnością i w ogóle bytem dnia codziennego ludu…
Kościół, pomimo powszechnych ograniczeń rozwijał swą działalność religijną wśród wiernych, pogłębiał ich wiarę, ugruntowywał ich moralność, wzajemną miłość… W niedziele i święta frekwencja na nabożeństwach wysoka. Wierni biorą żywy udział w służbie Bożej. Duży procent w przystępowaniu do Komunii św. nawet w zwykły dzień tygodnia.
Wydano nowy rytuał w języku polskim. Nie wszędzie jednak doznał przyjęcia. Niektórzy księża stosują w dalszym ciągu stary, jakby byli niepewni początku reformy liturgii, oraz czy nie będą zmuszeni wrócić do dawnych form języka łacińskiego, czy sposobu modlitw. Rażą ich nowe wyrażenia np. w litanii loretańskiej, dodatkowe modlitwy, intencje i dostosowane nabożeństwa do tych nowych czasów.
Zmiany te jednak są nieznaczne i zupełnie racjonalne, chwalebne. Są one początkiem tych, które mają nastąpić. Lud który zrozumiał jest zadowolony i rozśpiewany. Na przykład stałe części Mszy św. Duchowieństwo jest gorliwe pracuje dużo i w duchu Bożym.
Dają się zauważyć pewne „paradoksy”. Na przykład kilku znajomych księży pomimo ich niechlubnego wyjazdu z terenów wschodnich opuścili swoje parafie bez pozwolenia, a nawet bez opowiedzenia się władzy) tam zostali powołani do kapituł katedralnych. Dziwią się niektórzy duchowni kiedy słyszą, że na wschodzie (diecezja pińska, wileńska…) są kościoły, że księża pozostali (bardzo nieliczni) modlą się z ludem, udzielają sakramentów św…, znają nowe przepisy liturgiczne, że je zachowują… Naturalnie, żyjąc wśród bezbożnych i podobnej partii rządzącej, księża są bardzo ograniczani w swej działalności religijnej. Pomimo wielkich trudności w duszpasterstwie, przeszkód spotykanych, niesłusznych oskarżeń, podejrzeń, oszczerstw… grzywny (kar pieniężnych) uprzedzeń … używają wszelkich godziwych sposobów, sił i mocy ducha w służbie wiernym i Kościołowi. Większość księży pozbawiona była wolności i niewinnie skazana na więzienie i kilka lat ciężkiej pracy w łagrach.
A ci księża ze wschodu, kiedy się znajdą w wolnych krajach, szukają odnowienia ducha, ciepła, zrozumienia, zachęty, pomocy, obietnicy pamięci w modlitwie. Przynajmniej tego należało by się spodziewać. Niestety, czuje się wśród nich obcy. Jak ktoś, kto zawadza, psuje humor, zamyka usta, przy którym się ziewa, spogląda się na zegarek, nudzi… chce się go pozbyć, jak nieproszonego gościa. O tempora, o mores…
Lecz – nie pomogą próżne żale, ból swój Niebu trza polecić, a samemu wciąż wytrwale trzeba naprzód iść i świecić – jak mówi poeta.
Przez trzy kolejne uroczystości wielkanocne Zmartwychwstania Pańskiego milicja w sposób ordynarny zatrzymywała na drodze ludzi dążących na nabożeństwo do kościoła w Niedźwiedzicy. Przez lat kilkanaście nauczycielstwo miejscowej szkoły nie dopuszczało młodzieży do kościoła, szczególnie podczas spowiedzi wielkanocnej i samych uroczystości i wystawiało pikiety z młodzieży szkolnej przed kościołem. Tego rodzaju fakty przemocy władz cywilnych wyrządzały krzywdę moralna, a niekiedy i materialną obywatelom katolikom im zaś samym wstyd i hańbę.
Fragment wspomnień ks. Wacława Piątkowskiego