Ku 100-leciu diecezji Pińskiej
Urywki wspomnień 1950 – 1957
19.I.50. Cały dzień spokojny, pracowity. Przed północą alarm. Rozbudziło mnie stukanie i wołanie. Wpada gospodyni do pokoju i mówi, że się dobijają do drzwi – chcą widzieć księdza. Ona odpowiedziała że ksiądz zmęczony, wrócił późno od chorego i odpoczywa. Tymczasem bić w drzwi nie przestają a za oknem słychać ciężkie kroki butów żołnierskich.
Wreszcie wyłamują drzwi. Ja się nie ruszam, bo i po co? Opór nic nie da. Wpada do pokoju trzech. Jeden z rewolwerem w ręku – mierzy do mnie i pyta: Jak familia (nazwisko). Odpowiadam…. Każe mi wstać. Bacznie mi się przygląda kiedy się ubieram. Drugi, dość tęgi, rzucił się na rzeczy leżące na biurku. Już niektóre zrzuca na ziemię z przekleństwem. Pytam: Czy to napad? Czemu tak przeklinacie? Umilkł – on to kierował całą akcją. Dalej już w ciszy prowadzili rewizję w całym mieszkaniu. Pokazano mi nakaz prokuratora o aresztowaniu.
Nie miałem wcale strachu. Pomyślałem: przyszła na mnie kolej – rozpoczyna się droga cierpienia i niewoli. Panie Jezu, chcę pełnić Twoją wolę – daj męstwo, moc i siłę abym wyrwał … i lżej zrobiło mi się na sercu.
Oni też nasycili się rewizją. Podobał im się mój zegarek „omega” i 573 ruble, zabrali też kilka zeszytów z kazaniami i kilka książek. Kazali mi się ubierać do wyjścia. Nakładam sutannę, futro, buty… biorę pospiesznie bieliznę – nie mam woreczka … więc jeden z nich zdejmuje poszewkę z poduszki i wpycha w nią moje rzeczy. Biorę to na plecy i w zimowej czapce wychodzę. Nie żałuję tego co zostawiam. To już nie moje.
W korytarzu żegnam się z lokatorami – pogorzelcami ( 3.VI.1949 r. Spaliły się w Niedźwiedzicy 23 domy). Idę naprzód podtrzymywany ręką, z szacunkiem, abym nie uciekł. 200 metrów od plebani stał samochód osobowy. Naczelnik siadł przy szoferze, ja i mój stróż z tyłu. Mój socjusz rozpoczął rozmowę…
Mijamy dobrze mi znane wsie i chaty. Tam byłem u chorego, tam, znów mieszka pobożna rodzina, tam pozostał człowiek od lat cierpiący prawie bez opieki. Kto im teraz usłuży? Za wszystkich parafian odmawiam Ojcze nasz i Pod Twoją obronę…
Stanęliśmy przed bramą więzienia w Baranowiczach – otworzył ją człowiek w kożuszku. Kazano mi wysiąść i pójść po schodach do góry. Po jakimś czasie zrobiono mi szczegółową rewizję i wprowadzono do celi więziennej nr 13. Było to pomieszczenie wąskie, wilgotne. Jedna ściana zawsze była mokra. Było tam łóżko, mała szafka i szaflik (parasza). Wynosiłem go raz dziennie i myłem. Parę nocy miałem spokojnych – mogłem spać. W dzień modliłem się, choć mi odebrano brewiarz i różaniec. Rozmyślałem, odmawiałem modlitwy za więźniów, za Kościół, za rodzinę, za kapłanów i za wrogów o nawrócenie grzeszników, za dusze w czyśćcu cierpiące i inne…
Trzeciej nocy, zaledwie zasnąłem, strażnik mnie obudził i kazał się ubierać i wychodzić. Zaledwie zamknął drzwi, schwycił moje ręce w tył i nałożył kajdanki. Nakazał iść szybko, a sam wprost dreptał mi po piętach ukazując kierunek. Przypomniałem sobie Apostołów, którzy się cieszyli, że mogli cierpieć dla Chrystusa… A ja kim jestem, żebym miał narzekać? Modliłem się tylko: Jezu bądź zawsze ze mną!…
Stanąłem przed sędzią śledczym. Strażnik zdjął mi kajdany i wyszedł, a śledczy rozpoczął badania, które trwały do rana. Oprócz niedziel prawie wszystkie noce spędzałem na badaniu. Zawsze szedłem i wracałem w kajdankach. Odpocząć mogłem nad ranem godzinę lub mniej. W dzień spać nie było wolno. Po chwili strażnik otwierał okienko (wołczok) i wolał – nie spij!
W czasie badania oskarżony siedział na stołku bez oparcia, bez ruchu, z rękami na kolanach. Wysiedzieć tak 5 czy 6 godzin było bardzo męczące. A widocznie o to śledczemu chodziło, żeby swoją ofiarę umęczyć, uczynić bezwolną, zobojętniała na wszystko. Taki sposób badań jest torturą…. Na śledztwie pytał mnie sędzia o sprawy domowe, o kolegów, o moją pracę, o rzeczy znane, mało ważne, obojętne… Dopiero po kilku dniach zarzucił mi, że występowałem przeciw władzy sowieckiej i że należałem do partyzantów antyrządowych. Odpowiedziałem, że on nie potrafi tego uwodnić, ponieważ oskarżenia są urojone i że jestem zupełnie niewinny. Śledczy powołał się na moje kazania i na moje nauczanie przedwojenne mówiąc, że wszyscy księża występowali zawsze przeciwko władzy sowieckiej, a więc i ja też. Odpowiedziałem, że zawsze uczyłem o Bogu, o sprawiedliwości, o moralności, o pokoju i zgodzie – polityką się nie zajmowałem, ponieważ się jej nie uczyłem. Śledczy oświadczył, że ma moje kazania. Odpowiedziałem, że w moich kazaniach nie ma słowa o komunizmie. Owszem znajdują się tam rzeczy ściśle religijne, dotyczące pożytku i dobra tak jednostki jak ogółu.
Potem miałem dwie noce spokojne – widocznie śledczy przygotowywał nowe zarzuty. Na kolejnym badaniu kazał mi odpowiadać. Mówię: Wszystko już wiecie – więcej już nic nie mam do powiedzenia. Zapadło długie milczenie. On palił papierosy. Potem wstał, chodził po pokoju. Wreszcie zatrzymał się przede mną i powiedział łagodnie, że gdybym się przyznał to wszystko poszłoby gładko i byłbym wolny. Odpowiedziałem, że kłamać nie umiem, powiedziałem już wszystko. I znów zapadło milczenie – on palił papierosa. Wtem zerwał się, podbiegł do mnie i grozi krzycząc: My z ciebie zrobimy blin! (zbijemy na kwaśne jabłko). Odpowiadam: jestem niewinny. Przesłuchanie kończy się protokółem. Po czym wezwał strażnika, by mnie odprowadził do celi.
Pewnego razu śledczy pokazuje mi z daleka papier i oświadcza: Oto dokument należący do partyzantki. Pisze w nim ks. J. Borysiuk, że razem z nim spowiadałem w kościele darewskim. Odpowiadam: Tak, spowiadałem, ale to żaden dowód. Spowiadałem w Baranowiczach, w Kobryniu i w wielu innych miejscowościach ponieważ jestem księdzem i nikt mi tego nie zabroni.
Po paru dniach idę na badanie. Wchodzę do pokoju śledczego i zastaję tam trzech ludzi: śledczy, prokurator i ktoś trzeci (przyglądać się nie mogłem, bo siedzimy do siebie plecami). Śledczy zapisuje moje dane osobiste i zapytuje: czy to prawda, że w kościele w Darewie, o północy gdy ludzie wyszli spowiadaliście księdza S.S.? Odpowiadam przecząco. Śledczy: Oto wasz kolega zeznał nam to… On się wtedy odezwał: A czy to co złego spowiadać? Śledczy przyskoczył do mnie i krzyczy: Kłamiesz taki synu… Odpowiadam głośniej niż zwykle: Ja w kościele darewskim o północy nikogo nie spowiadałem! Przez kilka minut śledczy na zmianę z prokuratorem krzyczeli na mnie, obrzucając mnie różnymi słowami… Ale ja twierdziłem stale, że nie spowiadałem i że to prawda! Na raz zmienili taktykę, zaczęli łechtać moją ambicję, namawiać, obiecywać, abym tylko powiedział tak! Odpowiedziałem: czy wy powiecie „tak”, gdy was posądzą o kradzież, a wy jesteście niewinni? Jeszcze śledczy się rzucał, ale prokurator zapytał: Nie byliście w darewskim kościele o 12-tej w nocy? Odpowiedziałem mocno: Nie! I tak zapisali. Przesłuchanie skończone. Ksiądz S.S. był podejrzany o przynależenie do partyzantki. Gdyby im się udało wmówić we mnie wyżej pomyślaną konspirację, nocną schadzkę, uważaliby mnie za partyzanta lub za bardzo skompromitowanego…
Były jeszcze inne dwie konfrontacje mniejszej wagi z osobami świeckimi – oparte również na zmyślonych prowokacjach. Wszystko to kosztowało mnie dużo zdrowia i świadczyło o złośliwości ludzkiej. Sądziłem, że potrafiłem przekonać ich o mojej niewinności – że mi wreszcie dadzą spokój. Omyliłem się.
Mijały tygodnie. Nadszedł Wielki Tydzień. Prawdziwa pokuta w postaci szykan, obelg, szyderstwa, niewygody, cierpienia, noce nieprzespane, nienawistne spojrzenia, przekleństwa, brzydkie wyrazy, których nigdy przedtem nie słyszałem. Po kościołach nabożeństwa – rozważania Męki Pańskiej. Kiedy ja będę mógł stanąć przy ołtarzu?
9 kwiecień 1950 r. Śledczy pokazał mi sporą teczkę z protokółami moich badań i oświadczył, że mam się przygotować do podróży na jutro rano. Jakoś nie mam strachu. Następnego dnia drugi dzień świąt wielkanocnych. Zbudzono mnie wcześniej. Przyniesiono rzeczy i „pajok” (dzienna racja żywnościowa)… Na ulicy wsiadam na ciężarówkę … obok mnie dwóch wojskowych, trzeci siada obok szofera, ruszamy… Po 80 dniach zobaczyłem słońce, oddycham świeżym powietrzem. Tak opuściłem Baranowicze.
Na dworcu było kilka osób, ale nikogo znajomego nie spostrzegłem. Wkrótce nadszedł pociąg. W przedziale ogólnego wagonu byliśmy sami – to znaczy ja i trzech mych stróżów. Znalazłem się przy oknie z uczuciem ptaka w klatce… zacząłem się modlić. Pociąg dudni po szynach….
Przyjeżdżamy do Mińska. Zatrzymujemy się w poczekalni. Ludzi pełno. Gdy zrobiło się wolne miejsce, strażnik dał mi znak, by siadać, sami stali obok w milczeniu. Czekaliśmy długo, aż zjawi się śledczy. Razem wychodzimy na ulicę. Prowadzą mnie do jakiejś budy. Drzwi tylko się otwierają i każą mi wchodzić po drabince do drugiej budy. Zaraz z trzaskiem zamykają się drzwi i otacza mnie ciemność. Dość długo jedziemy. Samochód trzęsie, przechyla się, czekam cierpliwie co będzie dalej… Wreszcie podróż skończona – otwierają się drzwi i słyszę nakaz „wychchodi!”.
Wychodzę na podwórko – prowadzą mnie do budynku więziennego. Czekam stojąc między dwoma strażnikami. Wraca śledczy i mówi: „paszli” – odchodzą moi strażnicy, a ja pozostaję sam. Za chwilę zjawia się strażnik więzienny i prowadzi mnie do łaźni, gdzie dokonują ścisłej rewizji osobistej do naga. Myję się pod prysznicem, ubieram się i wychodzę . Prowadzą mnie do celi. Znów jestem sam. Cela większa niż w Baranowiczach, dość schludna…. Rozważam, modlę się za siebie i innych. Przykro, że od 20.I nie odprawiałem Mszy Św. – widocznie nie może być inaczej. Bóg tak chce – Fiat Voluntas Dei.
Na trzeci dzień strażnik wywołuje mnie z celi. Wychodzę. Kazał mi ręce trzymać z tyłu, ale kajdan nie zakłada… stoję przed nowym śledczym. Każe siadać na taborecie. Stawia różne pytania. Mówi mi, że przyjrzał moje akta i stwierdza, że śledztwo było prowadzone nieprawidłowo. Pomimo to podtrzymuje dawne oskarżenia: akcja antysowiecka, partyzantka, szpiegostwo. Wzywa bym się dobrowolnie przyznał. Odpowiadam: Jestem niewinny! Wobec państwa zawsze byłem lojalny. Płaciłem podatki. Na nauczanie religii miałem pozwolenia. Powiedziano mi: W niczym wam nie przeszkadzamy, pracujcie jak pracowaliście dotąd według waszych przepisów. Nigdy nie zajmowałem się szpiegostwem ani partyzantką… Usłyszałem: Zobaczymy. Za naciśnięciem dzwonka zjawił się strażnik i odprowadził mnie do celi.
16.IV.50 Wieczorem krótka wizyta u śledczego. Były tam jeszcze dwie osoby, jeden w mundurze, jeden w cywilu. Po chwili wchodzi jeszcze jeden i krzyczy na mnie dlaczego nie wstaję. Odpowiadam, że regulamin tego nie przewiduje, aby wstawać na wejście osób cywilnych. On woła groźnie – ja pułkownik! A ja więzień – odpowiadam. Naraz ten w mundurze zapytuje: Wy byli w Rzymie? Odpowiadam – byłem. Wy znacie język włoski? Znam. A francuski? Też znam. Dalej pyta o niemiecki, angielski – potwierdzam, że znam. Oni po każdej odpowiedzi szepcą między sobą. Usłyszałem tylko słowo szpieg. Wreszcie śledczy stwierdza: Od tego trzeba zacząć.
Pytają mnie: po co wam znajomość tylu języków? Odpowiadam: studia moje tego wymagały. A on na to: My wiemy dobrze – żeby szkodzić Związkowi Radzieckiemu! Odpowiadam: uczciwi ludzie nikomu nie szkodzą. Dosyć! – woła niezadowolony z mej odpowiedzi. Na dzwonek zjawia się strażnik i zabiera mnie do celi. Teraz badania rozpoczęły się na dobre.
Śledczy delikatniejszy niż w Baranowiczach, ale również nieustępliwy. Powróciły te same trzy zarzuty. Po 10 dniach przeniesiono mnie do innej celi – miałem tam socjusza. Był nim Panko, proswiter (kierownik) sekty „pięćdziesiątego dnia”. Rozmowy nasze o Piśmie Św. były spokojne. Do żadnych sprzeczek nie dochodziło. Modliliśmy się po cichu oddzielnie. On niekiedy nucił jakąś pieśń, najczęściej psalm. Melodia monotonna – słowa naiwne. Podobnie wyjaśniał zasady wiary. Przyjmował z Pisma Św. to co mu było wygodne, to co chciał… Między nami była zgoda. On w nocy odpoczywał, wzywano do w dzień na konfrontację ze znajomymi. Był z tego niezadowolony, ale z niczym się nie zdradzał. Ja natomiast byłem wzywany każdej nocy i w dzień spać nie pozwalano. Pewnego dnia po powrocie od śledczego powiedział: prosiłem śledczego aby was tak nie męczył, przecież to ksiądz. Śledczy miał odpowiedzieć: Tak trzeba……
Po paru dniach przerzucono mnie do inne celi. Tam było nas czterech. Byli znacznie młodsi od mnie. Żaden z nich się nie modlił. Przykrości mi nie sprawiali. Unikali przekleństw. Ani o Bogu ani o polityce nie rozmawiali. Śledczy pracuje nade mną. Pokazuje fotografie listu i pyta, co tu pisze? Patrzę – rzeczywiście list do mnie w języku włoskim. Tłumaczę: Proszę podąć miejsce zamieszkania, godność, zdjęcie, abyśmy mogli umieścić w roczniku Kolegium. Pyta ze złością: co to znaczy? Wyjaśniam: Kolegium wydaje księgę swych alumnów obecnych i byłych. Przeszła wojna, dużo mogło zginąć. Teraz chcą wiedzieć, kto żyje, by zawiadomić o tych co nie żyją, aby się za nich modlić Słyszę złośliwe: wam tylko się modlić i modlić. Odpowiadam: a czy to źle? Ale i nic dobrego – odpowiada. Proszę go: oddajcie mi ten list. A on: Wy go otrzymali! Pierwszy raz go widzę. On: nie wierzę…. Chętnie bym odpisał. Niechby się dowiedzieli, że żyję. Brześć przechodził gwałtowne walki, a ja już od trzech lat tam nie mieszkałem. List był zwykły, za który nikt nie odpowiada – wiec nie doręczono….
Każde spotkanie u śledczego rozpoczynało się od słowa : „Rozkazywaj” (opowiadaj). Pytam: o czym mam mówić, może o literaturze, o Bogu, o fizyce… On: o przestępstwach. Odpowiadałem: ja nie popełniłem żadnych. Zaczynał grozić karcerem, biciem. Odpowiadałem: to nic nie pomoże – jestem niewinny… Wkrótce po tej rozmowie otwierają się drzwi celi i naczelnik więzienia mówi do strażnika: prowadź do karceru. Pytam: za co? Słyszę w odpowiedzi: ty spał Odpowiadam: Nie!
Usłyszałem tylko: Milcz! Zaprowadzono mnie do piwnicy, tam na dole były małe kajutki. Moja miała wymiary 2,5 na 1m, a wysoka na 2,25 m. Wszystko było mokre: ściany, sufit i posadzka. W pierwszym dniu nic mi do jedzenia nie dano. Byłem w sutannie i w zimowej czapce. Dzień i noc spędziłem na nogach. Lampka elektryczna stale się paliła – okna nie było. Na drugi dzień dostałem 300 g chleba i wodę do picia. Uprzedzono, że więcej nie dostanę. I znów cały dzień na nogach. Wieczorem wstawiono taboret. Dopiero po 36 godzinach mogłem usiąść. Rano zabrano taboret. Miałem możność spaceru: trzy kroki naprzód i trzy wstecz. Wieczorem dano mi trzy taborety. Było to dla mnie ruchome łóżko. Za poduszkę służyła czapka. Sutanna była pościelą i przykryciem. Rano taboretki zabrano i tak codziennie.
Teraz oprócz 300 g chleba w południe otrzymywałem ½ l zupy rybnej. Nigdy sobie nie wyobrażałem karceru, ani że mnie może coś takiego spotkać w więzieniu. W oczach robiło mi się ciemno, sił brakowało, ledwie trzymałem się na nogach, ale żyłem.
Po 13 dniach odprowadzono mnie do pokoju śledczego. Jego pierwsze sowa były: Wy tak po 13 dniach maszerujecie – karcer nie podziałał? I żądał, abym się przyznał do winy. Odpowiedziałem: ja żadnej winy nie mam. Badanie trwało krótko i zaraz strażnik odprowadził mnie do celi. Towarzysze celi przyjęli mnie bez entuzjazmu. Otworzyłem szafkę, gdzie miałem suchary – tam ich nie było. Zjedliśmy – powiedziano z sali. Znów przez dwie noce byłem badany bez skutku dla śledczego.
Tym badaniom przysłuchiwali się jego zwierzchnicy i zadawali pytania. Odpowiadałem: jestem niewinny. Śledczemu było to za mało, zaprowadził mnie do generała Cenavy – Gruzina, który z ramienia Berii kierował białoruskim NKWD. Ten kazał usiąść i wyznać wszystkie winy, Odpowiedziałem, że nie mam żadnej winy. Po kilkunastu minutach takiej rozmowy powiedział do śledczego: Prowadź go do karceru – co ten uczynił. Znalazłem się znów po dwóch dniach w tym samym lochu i w tych samych warunkach i przebywałem tam 10 dni. Dnia 8-go zemdlałem – gdy otworzyłem oczy ujrzałem naczelnika więzienia, lekarza i kilku strażników więziennych. Doktor Żyd nakazał przynieść mi ½ l zupy i to wszystko. Siedziałem jeszcze dwa dni. A potem śledztwo w noc i w dzień. Pewnego dnia śledczy mi oznajmił, że w sprawie mojej przynależności do partyzantów śledztwo zostało umorzone z braku dowodów, ale w innych sprawach muszę się przyznać do winy. Odpowiedziałem, że moja sprawa jest jasna i niewinność moja jest oczywista. To go jednak nie przekonało… (…)
Po tygodniu badał mnie jeszcze prokurator – dość tęga kobieta. Oświadczyłem jej, że jestem niewinny. Śledczy powiedział mi, że śledztwo skończone i że sprawa zostanie oddana sądowi. Sąd, jak się potem dowiedziałem, dla braku dowodów mojej winy, sprawy nie przyjął. Odesłano ją więc do Moskwy do decyzji „trojki” (trzech sędziów sądzących zaocznie).
Następnego dnia przeniesiono mnie do innej celi. Tam moim socjuszem był Rosjanin – Baszkir, nazwiskiem Gołubiew, który 22.V.41r. znajdował się w Brześciu jako żołnierz i razem ze swą grupą miał się ewakuować pod naporem Niemców. Mieliśmy różne tematy do rozmów. W domu zostawił żonę – doktora, choć on zwykły robotnik. Żyli z sobą dobrze, dzieci nie mieli! Przez aresztowanie wszystko to stracił, ale sądzi, że żona będzie mu wierna…
Po kilku dniach spokojnych przeniesiono mnie do innej celi, gdzie było nas siedmiu: Polak pułkownik, duchowny prawosławny, trzech studentów i jeden bez profesji. Poza pułkownikiem wszyscy czekali na sąd lub decyzję z Moskwy. Pułkownika często wzywano na śledztwo – miał wtedy 60 lat, był blady, łatwo się męczył, ale humoru nie tracił… Studenci przeważnie grali w durnia, śpiewali półgłosem piosenki… Nikt nie był przygnębiony. O uwolnieniu nikt nie myślał. Nie było wypadku, aby ktoś aresztowany potrafił przekonać śledczego o swej niewinności… Co ranek odwiedzał nas oficer i dwóch strażników. Sprawdzał czy porządek jest w celi.
Pewnego dnia jeden ze strażników zauważył różaniec, który powiesiłem na odrutowanej żarówce (był zrobiony ze świeżego chleba). Strażnik go zdjął i porwał nie pytając do kogo należy. Na drugi dzień zrobiłem nowy ale byłem już bardziej ostrożny.
W końcu sierpnia przeniesiono mnie do głównego więzienia – dotychczasowe było więzieniem śledczym. Na wstępie odbyła się rewizja, zabrano mi krzyżyk z łańcuszkiem, który dotąd nosiłem. Otrzymałem pokwitowanie, że mi zostanie zwrócony. Nigdy go już nie otrzymałem. Po rewizji łaźnia. (….) Strażnik odprowadzał więźnia do wyznaczonej celi. Wchodząc pozdrowiłem obecnych i zaraz zostałem zasypany pytaniami. Kto? Skąd? Za co? Zaspokoiwszy ich ciekawość zapytałem, gdzie będę spał? Wskazano mi miejsce przy drzwiach, przesuwając paraszę i inny kąt. Na dzień usuwano moje rzeczy. Choć byliśmy różnej narodowości i wyznania – wszyscy wierzyli w Boga i chętnie o Nim słuchali. Modlili się jak kto umiał. Opowiadali co kto widział i słyszał. Przykrości żadnej nie miałem. Nawet dla strażników stanowiłem zagadkę – chcieli wiedzieć co mówię i jak się zachowuję. Pytał jednego więźnia strażnik, czy się dzielę z nimi jak otrzymam paczkę? Więzień ów potwierdził. Dzieliłem się. Jeden więzień wstawał w nocy i wybierał mi suchary – ja mu nic nie powiedziałem, wyręczyli mnie inni: jak ci nie wstyd – ojciec sam nam daje. I rzeczywiście dawałem, póki było co dawać. Czasem rozmowa schodziła na śliskie tory – wtedy ktoś zawsze zwracał uwagę – cicho, bo księdzu to przykre – i milkli.
Naturalnie co tydzień ktoś odchodził – strażnik otwierał okienko i wołał po nazwisku „sobierajsia z wieszczami”, znaczy zabieraj rzeczy i wychodź. Oznaczało to, że pójdzie do łagru. Wywołany zabierał pospiesznie swe rzeczy i żegnał się z nami do zobaczenia towarzysze albo inaczej…. Myśmy mu też życzyli zdrowia, szczęścia itd., kto jak potrafił. Na miejsce tego kto odszedł przybywał ktoś nowy….
Tak mijały dni i tygodnie. Nadeszło Boże narodzenie i Nowy Rok. Śpiewaliśmy kolędy czekając na wyzow. Dla mnie nastąpiło to 8.I.1951 r. Stanąłem w małym pokoju przed młodym człowiekiem, który sprawdzał moją tożsamość. Ogłosił mi decyzję moskiewskiego urzędu skazującą mnie na 10 lat pracy w łagrze. Naturalnie za pokwitowaniem. Ogłaszając mi to dodał: Ja bym wam dał 25 lat. Odpowiedziałem: nie znacie mnie – nie badaliście mojej sprawy – a gdyby was osądzono na 25 lat? Odpowiedział ze złością: Małczy!
Wróciłem do celi po rzeczy. Powiedziałem moim towarzyszom o wyroku i pożegnałem się z nimi. Dziękowali za wspólny pobyt, za śpiew i modlitwę i prosili abym o nich pamiętał. Chętnie to obiecałem. Umieszczono mnie w innej celi. Całą dobę spędziłem z pobożnym Izraelitą. Rozmowa dotyczyła Starego Testamentu.
10.I.51. zawieziono nas samochodami więziennymi na dworzec miński. Przedział był mały, drzwi i ścianka od korytarza były okratowane siatką metalową, za którą wyglądaliśmy jak zwierzęta. Siedzieliśmy bardzo ściśnięci, obok mnie znalazł się staruszek, który się przedstawił jako biskup wileński – prawosławny. Rozmowa toczyła się przyjaźnie o religii i liturgii. Znalem niektóre śpiewy wschodniej Mszy Św. On zauważył, że słowa są te same, ale już melodia inna, nowoczesna – on wolał starą.
Zapadł wieczór. Dano nam chleb na 4 dni i ryby dość słone. Jedliśmy z apetytem, ale potem popić nie było czym. Paliło nas pragnienie. Konwój obiecał wodę – ale jej nie przynosił. Dopiero w nocy dano nam bardzo zimną wodę, że i pić jej nie można było szybko. Na drugi dzień dopiero, wieczorem, podano nam wodę i znów bardzo zimną. W nocy pociąg zatrzymał się, a nam kazano wysiadać. Byliśmy na przedmieściu Moskwy i długo szliśmy wśród torów kolejowych po dolach i nasypach, aż dotarliśmy do pociągu, który miał nas zabrać w dalszą drogę. Podróż ta była bardzo uciążliwa. Po kilku dniach znaleźliśmy się w Świerdłowsku.
Odwieziona nas do więzienia samochodem – umieszczono nas w dużej sali. Byłem wtedy w sutannie. Podszedł do mnie pewien Polak i zaczął się wypytywać – okazało się, że sam pochodził z Kobrynia, ale mieszkał już w Charbinie i tam został aresztowany. Ponieważ nie skończył się jeszcze okres Bożego Narodzenia zacząłem nucić kolędy. Gdy zaśpiewałem „Cicha noc” dołączyło się do mnie dwu Niemców z Berlina. Więźniowie należeli do różnych narodowości. Spanie miałem bardzo niewygodne.
Na trzeci dzień przeprowadzono mnie do innej celi – była niewielka, ale bardzo zatłoczona. Ponieważ przyszliśmy jako ostatni, nasze miejsce było na cemencie. Rozejrzałem się po twarzach – o jednym pomyślałem sobie, że to może być ksiądz. Przecisnąłem się do niego i pytam: Tu es sacerdos? Potwierdził. Był Litwinem, znał oprócz swego języka tylko niemiecki. Na imię miał Wacław. Powiedziałem mu kim jestem i poprosiłem o spowiedź. Wysłuchał mojej spowiedzi – od aresztowania nie miałem dotąd okazji.
Już następnego dnia odjechaliśmy w dalszą drogę do Pitropawłowaska (Kazachstan). Prosto z pociągu szliśmy do łaźni, gdzie odbyło się strzyżenie, golenie i mycie. Tak odkażeni znaleźliśmy się w celi więziennej, pełnej już ludzi. Prycze tu miały tylko gole deski. Po kilku dniach poczułem się źle. Miałem wysoką temperaturę. Zabrano mnie do szpitalika, tam było łóżko i ciepła izba. Tylko interwencji lekarza zawdzięczam, że nie odebrano mi zimowej czapki i skórzanych butów. Chcieli to zrobić złodzieje….
Po trzech dniach wróciłem do celi ogólnej. Tu się modliłem, śpiewałem pieśni, psalmy czy części Mszy św. W ten sposób koiłem tęsknotę za wolnością. Odmawiałem także różaniec. … Zebrano nas 50 w poczekalni – mamy jechać dalej. Ktoś mnie zapytał: Czyś ty pop? Odpowiadam – Nie! Ja ksiądz. I słyszę: Jeszcze gorzej… Boga nie ma… Ty ogłupiałeś ludzi – wyzyskując ich… Moje odpowiedzi nie trafiały do nich. Używali brudnego języka . Nikt nie usiłował mnie bronić… Gdy się trochę uciszyło, jeden z tych, co tak nastawał na mnie zwraca się teraz, bym mu popilnował rzeczy…. Gdy wrócił powiada: ja wiem, że wam można wszystko powierzyć, wy czestnyj czołowiek (uczciwy).
2.II.51 pociąg doszedł do małej stacji gdzie kazano nam wysiadać. Wprowadzono nas do poczekalni kolejowej. Jest wreszcie samochód – zawieziono nas do łaźni. Potem czekała nas kwarantanna, cały miesiąc. Nie było wolno z nikim z obozu rozmawiać. Nas tylko wzywano do walki ze śniegiem na placu więziennym (w zonie).
Ta miejscowość nazywała się Kangir, około 750 km na południowy zachód od Karagandy…. Trzeba było zdobyć łyżkę – wymieniłem ją za ½ kg chleba od jakiegoś Polaka z Wileńszczyzny. Po paru dniach, gdy poszliśmy na obiad, złodzieje sterroryzowali naszą straż i zabrali co chcieli. Ja wtedy straciłem sutannę i cieple skarpetki. Mogłem się wtedy dużo modlić… Prowadziłem rozmowy. Jakiś Rumun uczył mnie swojego języka – ale wkrótce nas rozdzielono.
2.III.51 zaraz po wyjściu z odosobnienia zacząłem szukać braci kapłanów i wkrótce ich odnalazłem. Byli to: ks. Józef Boltramonajtis z Litwy i ks. Lechowicz z Zakarpacia. Potem odnalazłem jeszcze ks. Kucacha i Ciołkowskiego z Galicji oraz ks. Bienia Aleksandra (franciszkanina) – był on brygadierem.
Już 4.III odprawiłem Mszę Św. wobec kilku Polaków, którzy od wielu lat nie mieli okazji być na Mszy Św. Odtąd codziennie odprawiałem Mszę św. Tegoż dnia wysłałem list do domu, posyłając adres, z prośbą o to co, potrzebne do Mszy św. Wkrótce otrzymałem opłatki, rodzynki i przepisany tekst Mszy Św. Naturalnie także coś z tłuszczów, sucharów, słodyczy…
Był to łager specjalny (spec-lager). Udekorowano nas numerami na czapce, na rękawach, na spodniach i na plecach. Mój numer był SDD-204. Więzień sam musiał się starać o łatkę i ją przyszyć a ktoś farbą malował numer – inaczej szło się do karceru…. Łager nasz był liczny – miał 4.500 więźniów. Polaków było tam około setki. Najwięcej było Rumunów z tak zwanej Ukrainy. Byli nawet Japończycy. Sąsiad, z którym spałem miał być oficerem wyznania prawosławnego. Nigdy nie widziałem, aby się modlił. Mnie modlić się nie przeszkadzał. Rozmawiał mało. Mieszkałem w baraku. W sekcji było 120 osób. Spaliśmy na piętrowych narach. Ja u góry. Mimo mrozu (35 stopni) było u nas ciepło. Na noc nas zamykano. Wstawaliśmy o 4-tej rano. Po myciu szliśmy na śniadanie. Miska zupy (pół litra), rzadki kapuśniak. Jadło się go z chlebem, w pośpiechu, bo inni czekali…. O 7-ej był już wymarsz na pracę. Wychodziliśmy brygadami po 5 osób w rzędzie. Ktoś z konwoju nas liczył pierwsza, druga, itd.. i zapisywał… Obiektem naszej pracy była ogromna elektrownia. Co dzień szło tam 1000 ludzi, w dwóch grupach. Po wyjściu z łagru całej grupy naczelnik konwoju wolał głośno: Uwaga więźniowie! Iść, nie rozciągać się, nic z ziemi nie podnosić, nie rozmawiać, nie wychylać się, krok w lewo, krok w prawo uważam za próbę ucieczki – każę strzelać. Wziąć się pod ręce! Marsz! I szliśmy jak bracia poprzedzeni żołnierzami z przodu, po bokach i z tyłu, z psami. Jednak rozmawialiśmy… Pytał mnie jeden więzień już od lat w łagrze: czy na świecie są jeszcze ludzie? Odpowiadam: Są i to dużo! Chodzą, jeżdżą, pracują, bawią się, żenią, ale i umierają.
Zaraz pierwszego dnia brygadier Kapitonow kazał mi wziąć łopatę, stanąć u wylotu dołu i odbierać wyrzucona ziemię a raczej kamienie i ładować do taczki, którą już odwoził inny więzień. Praca była ciężka, bez odpoczynku, trzeba było zdążyć przyjmować ziemię od dwóch kopiących ludzi. Był to tak zwany „kotlowon” – wykop szeroki na 10 m a wysoki powyżej wagonu, który tam miał wjechać, by wyładować węgiel. Ziemi było tylko trochę na wierzchu, a dalej lita skala, którą trzeba było rozbijać młotem, łomem a kawałki wyrzucać na wierzch. Norma była niemała – od jej wykonania zależało otrzymanie dodatkowej porcji chleba (200 gram) i parę łyżek kaszy. Dodatek ten pobudzał do pracy.
Po paru miesiącach takiej pracy otrzymałem lżejszą – jako pomocnik mierniczego na budowie przy wyznaczaniu dokładnych punktów rozmieszczania maszyn itp. Budynek elektrowni był ogromny – 45 m wysoki, odpowiednio długi i szeroki. Sam komin u podstawy miał 10 m, a wysoki był na 104 m. Pracy przy takim kominie było moc. Była to praca przeważnie ręczna.
Ogół Polaków był przeciętny: robotnicy wiejscy i miejscy, jeden kapitan wojsk, jeden buchalter, ksiądz – brygadier nie udzielał się wcale. Życzliwy był Polak w przechowalni rzeczy i drugi w składzie odzieżowym. Odwiedzałem Polaków i stałych znałem wszystkich.
W miesiącu lipcu idąc za radą lekarza, poddałem się operacji. Udała się . Po wyjściu ze szpitala byłem w grupie inwalidów cały miesiąc. Do pracy poza zoną nie chodziłem. Potem wcielono mnie do brygady gdzie brygadierem był człowiek ludzki i niezbyt męczył nas pracą. Byłem tam zaledwie tydzień. Pamiętam dwóch młodzieńców Rosjan, którzy jak bracia trzymali się razem – razem spali, razem pracowali, razem się modlili…
Przeniesiono mnie do zespołu krawców. Mieszkali oni w osobnym baraku w zonie gospodarczej. Tam się też musiałem przenieść. Praca polegała na reperacji ubrań. Po powrocie z pracy więźniowie przynosili je do nas a myśmy je łatali. Szyliśmy również materace watowe. Pracowaliśmy w noc, a w dzień odpoczywali. Rano odprawiałem Mszę Św. Po kilku godzinach snu miałem czas wolny. Mogłem odwiedzać chorych w szpitalu. Jednemu zaniosłem Najświętszy sakrament i po paru dniach, nagle, odwieziono mnie do innego łagru oddalonego o 25 km. Czy to było bezpośrednim powodem – nikt mi nie powiedział, ale tak mogło być.
Obecny łagier był w Dżezkazganie. Było to w listopadzie 1951 roku. Jako inwalidę zatrudniono mnie przy budowie cieplicy – była to jednak lżejsza praca niż poza zoną. Rodaków była tu spora grupa. Oprócz mnie był ks. Moskawski SJ oraz Włoch, który długo przebywał w Rumunii i tam go aresztowano. Dołączył do nich ks. Freinas – Litwin. Wszyscy trzej rozmawiali po włosku. Jeszcze później dołączył ks. Seweryn, który dla Polaków urządził wieczerzę wigilijną. Było to zrobione bez rozgłosu, nie bardzo radośnie i po rodzinnemu. Tam poznałem młodego i uczciwego M. Gajewskiego, który potem często mnie odwiedzał i wspólnie odmawialiśmy różaniec.
Rok 1952. W styczniu zostałem uznany za zdrowego i przydzielony do 167 brygady pracującej za zoną. Wiele tam wycierpiałem fizycznie i moralnie. W lecie przeprowadzono nas na nowy punkt. Tam znalazłem jeszcze więcej duchownych: ks. Władyslaw Wełmański (O. Kamil) OFM, ks. Ząbek SJ, ks. Stanislaw Bohatkiewicz, a sąsiedztwie byli ks. Wladyslaw Bukowiński, ks. Michał Woroniecki CM. Z litewskich księży: ks. Stankunas, ks. Tomaszanskas Leon i znany Józef Freinas. Z greko-katolików byli: Rumun – ks. Bohatyj, ks. Sawczuk, ks.Hafisz i inni. Po zapoznaniu się wzajemnym, my księża, jeśli to było możliwe, zbieraliśmy się w niedzielę na konferencję i wspólne modlitwy. W każdą niedzielę dla Polaków, ale i dla innych narodowości odprawialiśmy Mszę św. z kazaniem. Śpiewane były suplikacje lub inne pieśni (choć nie zawsze).
Nasz łagier był specjalny to znaczy dla przestępców politycznych, a więc podejrzanych: fałszywie oskarżonych. Byli tu partyzanci, akowcy, jeńcy z niewoli niemieckiej, współdziałający z partyzantami, np. ci co dali im jeść, pozwolili odpocząć, itp. Wielu było niewinnych, nie potrafili udowodnić swej niewinności, lub po prostu nie mogli, bo ich nikt nie słuchał, a rząd opierał się tylko na protokółach śledczego, jakże często wymuszonych, fałszywych, prowokacyjnych… Ludzie byli smutni, rozgoryczeni, wątpiący we wszystko. Pragnęli żyć. Tęsknili za rodziną, wolnością, za ludzkim życiem. Niektórzy zaniedbali modlitwę. Uczciwość ich była wątpliwa. Byli podejrzliwi, nieufni, zgorzkniali. Tym, co ich wyprowadzało z niezrozumiałego marazmu była stałość w wierze ich kolegów, tym bardziej kiedy ich widzieli biorących udział we Mszy Św. i w ogóle modlących się. Właściwie poza jednostkami uprzedzonymi do Boga i do wszystkiego co dobre i sprawiedliwe wszyscy mieli czyste pragnienie poznania Boga i oddania Mu czci. Wszyscy szukali Jego pomocy. Zbierali się na Mszę Św. niedzielną, odbywali spowiedź, przystępowali do Komunii Św. Ze wszystkimi można było porozumieć się w języku rosyjskim, każdemu jednak mila była jego własna mowa. To ona jednała przyjaźń i zaufanie tak ważne we wspólnym życiu. Św. Jan Bosko powiedział: kapłan, który zna o jeden język więcej – zbawi o jedną duszę więcej.
W naszym łagrze najbardziej byli opuszczeni Węgrzy, choć stanowili małą grupę. Z Litwinów duża część była do Polaków uprzedzona i nam nieżyczliwa. Zacząłem się uczyć tych języków, choć wcale łatwe nie było. Zapisywałem sobie słówka, ich odmianę – starałem się rozmawiać w tych właśnie językach. Tylko po hebrajsku mi się nie udało… Pewien żyd chętnie rozmawiał ze mną o Piśmie Świętym i przez jakiś czas uczył mnie hebrajskiego. Wkrótce jednak powiedział mi: Wy chcecie Żydów nawracać! I już więcej nie udzielał mi lekcji…. Ta znajomość języków okazała się bardzo przydatna do posługi sakramentalnej – byłem więźniem bardzo potrzebnym jako kapłan…
Klimat tam był wybitnie kontynentalny. Często wieją tam silne wiatry. W lecie wznoszą się tumany kurzu, zimą zawieja śnieżna. Mrozy do 40 stopni. Ubranie stanowiła watówka, na głowie „uszanka” ze szmat. Miałem jakieś wyrzuty na twarzy – wyleczył mnie z nich felczer Kuczyński. Dwa razy miałem bardzo wysoką temperaturę. Przeraziłem się „hipotonia” – wysoko podwyższonym ciśnieniem krwi. Lekarstwa nie pomagały. Pytam lekarza co na to mam robić – odpowiedział: zmienić klimat. Nie wolno pić alkoholu, palić tytoniu, nie jeść słonej ryby, kapusty, nie martwić się, oddychać świeżym powietrzem, nie przemęczać się… Wprawdzie alkoholu nie piłem, ale ryba i kapusta to podstawowe pokarmy w łagrach! Czym mam się żywić? Od pracy się nie uchylałem. Co jednak było najdziwniejsze, że po półtora roku moje nadciśnienie przemieniło się w zaniżone ciśnienie krwi. Wtedy serce zaczęło mi dokuczać…
Na imieniny 28.IX otrzymałem paczkę. Odszukałem dwóch rodaków, Wacława Kmitę i Waclawa Bednarczyka i razem zjedliśmy to co Opatrzność przysłała…
24.XII na wieczerzę wigilijną zabraliśmy się wszyscy Polacy i przedstawiciele grup nam bliskich innych narodowości. Przygotowano potrawy postne, na które mogliśmy się zdobyć. Część zorganizowana na miejscu, część pochodziła z nadesłanych paczek. Wszyscy się najedli, narozmawiali, śpiewaliśmy kolędy. Sam dzień Bożego Narodzenia był dniem pracy. Wtedy nas nie oszczędzano!
Rok 1953. Śmierć Stalina odbiła się głośnym echem w łagrze. Nikt nie przypuszczał że nastaną ulgi. Najpierw była amnestia dla tych, co byli skazani na 5 lat – a takich było nie więcej jak 0,2 procent. Stopniowo zaczęto zmniejszać surowy rygor: zaprzestano zamykać baraki na noc, usunięto numery z ubrania więźniów. Coraz częściej przychodziły odpowiedzi z trybunału sądowego o zniesieniu takiego a takiego paragrafu. Zaczęto zmniejszać kary, a nawet całkowicie zwalniać więźniów i następowała pełna rehabilitacja. Przy czym najczęściej podawano przyczynę: z braku dowodu winy. Beria, minister NKWD, został skazany na śmierć, za wreditielstwo (szkodzenie) i wyrok wykonano. Ale władze więzienne nie przestawały karać karcerem, czy też zmniejszeniem racji chleba, za drobne wykroczenie, co i mnie spotkało.
7.VII.53 zostałem zwolniony przez lekarza z pracy i pozostałem w zonie. Kazano mi wraz z innymi kopać. Zaszedłem do baraku by zdjąć waciak a moi towarzysze uszli już z 15 m. Wychodząc z baraku natknąłem się na „opera” (od rygoru). Zapytał: gdzie byłeś? Zdjąłem waciak, bo przeszkadza w pracy. Biegnij za nimi! A ja byłem tak słaby, że nie potrafiłem biec. On zawołał: stać! I powiedział do żołnierza: prowadź go do karceru. I ten zaprowadził. Siedzę tylko w spodniach i koszuli na posadzce betonowej, okienko maleńkie, wokoło cisza. Rozważam: czy jestem winien? Widocznie tak trzeba. Bądź wola Twoja, Panie! Zbliża się wieczór, a ja bez obiadu. Aż tu słyszę jak głośno otwierają się drzwi i wchodzi dwudziestu ludzi na czele z ks. Wełymańskim. Pytam za co? Nie wykonali roboty jak należało – oni również bez wieczerzy prosto z pracy trafili do karceru. Ciupka mała, robi się duszno. Ktoś chciał zapalić papierosa – zapałka gaśnie z braku tlenu. Stukają do drzwi z całej siły. Strażnik pyta: o co chodzi? Czy chcesz nas udusić, zostaw drzwi otwarte. Zostawił ale na krótko… o godz. 4 30 opuszczamy karcer. Czas na śniadanie i do pracy…
Mszę Św. odprawiałem każdej niedzieli dla wszystkich katolików, przychodzili kto chciał. Kazania mówiłem po rosyjsku. Doniesiono mi z domu o śmierci ks. Jana Borysiuka w łagrze…
Rok 1954. Zdrowie zaczęło szwankować. Dostałem się do szpitala – silny bronchit, temperatura i choroba serca. Do kopalni rudy miedzi nigdy nie chodziłem. W szpitalu leżałem 2 tygodnie. Potem opuściłem szpital, ale do pracy się nie nadawałem.
W tym właśnie czasie w naszym łagrze trwały nieporządki. Byliśmy bez władzy. Żywność nam dostarczano. Kucharze gotowali. Ale więźniowie nie wychodzili do pracy przez 6 dni. Pytano co będzie dalej? Na siódmy dzień postanowiono pójść do pracy. Wkrótce po tym dwaj przedstawiciele z Moskwy urządzili po pracy wiec w łagrze. Wysłuchali skarg, obiecali, że do karceru nikt nie będzie skazywany, sprawy będą szybciej rozpatrywane, a więźniowie zwalniani. Proponowano mi funkcję brygadiera w zonie kuchni, ale się wymówiłem chorobą serca.
W lecie 1954 roku zabrano inwalidów do łagru „Terekty” 100 km na północ. Był razem ze mną ks. Seweryn i ks. Piotr Ciołkowski (obrządku wschodniego). Już na drugi dzień poznałem wszystkich rodaków… Byli też księża z Zakarpacia Stefan Bondas i Jan Egreszi. Modliliśmy się wspólnie w budującym się dopiero baraku. Rano Msza Św., wieczorem pogadanka z Pisma Św. Starego i Nowego Testamentu oraz pieśni do Matki Bożej. W niedzielę wspólna Msza Św. dla wszystkich katolików, a najwięcej było Litwinów. Wielu z nich znało język polski. Śpiewali na zmianę pieśni polskie i litewskie. Tam zmarło kilku Litwinów. Pogrzeb odbywał się po litewsku. Z czasem przybyli tu jeszcze inni księża: ks. Krilesennas, Jan Goubas, kanonik Kielas, oraz z Zakarpacie Michał Egreszi (wschodniego obrządku) i ks. Puszkasz Władysław z Mukaczewa.
Wieczerzę wigilijną urządzał ks. Seweryn w mojej introligatorni (dawna suszyłka). Zmieścili się tam wszyscy Polacy (kilkunastu). Około północy gospodarz odprawił Pasterkę. Czekałem wraz z innymi na zwolnienie – ale nie nastąpiło tak prędko.
Rok 1955. Na początku roku inwalidzi zaczęli masowo wyjeżdżać. Pierwszym etapem wyjechał ks. Bondas, z którym często rozmawiałem po węgiersku. Stopniowo wyjeżdżali inni – kancelaria łagru miała dużo pracy. Były wypadki, że sprawdzano i unieważniano decyzje komisji lekarskiej. Ja sam taką powtórną komisję przeszedłem. Obroniła mnie nasza doktor. Pokazując moje obrzękłe nogi powiedziała. Jeżeli on ma teraz taki stan, to co będzie gdy pójdzie do pracy? Zaczęto się o mnie kłócić… – przecież moim pragnieniem było jak najprędzej wydostać się z więzienia…. Niektórzy nie czekali na odwiezienie ich na koszt lagru, ale gdy tylko otrzymali decyzję, sami szukali sobie pracy. Jednym z nich był ks. Seweryn, który znalazł dla siebie pracę w Dżezkazganie. Odwiedziłem go tam dwa razy (nielegalnie).
Codziennie wychodziłem za zonę, odwiedzałem lepianki Kazachów, przyglądałem się ich życiu… Przed wielkanocą kupiłem u nich jajka… Kiedyś pewien Rosjanin zwrócił się do mnie, czy bym nie zechciał roznosić poczty – on za to odpowiadał. Zgodziłem się chętnie. Chodziłem teraz co dzień na stację. Dwa razy spotkałem tam grupę Rodaków wracających do kraju. Zdawałem sobie sprawę, że moje widoki na opuszczenie łagru są słabe… Otrzymałem wiadomość, że w 1954 roku wrócił do Brześcia ks. Łazar i do Pińska ks. Świątek, a nieznany mi ks. Pupin osiadł w Rubieżewiczach. Parafianie pytali czemu nie wracam? Czyżbym się ich wyrzekł? Tym pytaniem sprawili mi przykrość
Rok 1956. 5 stycznia kazano mi przygotować się do wyjazdu. Żegnam kolegów, już tylko jeden Polak pozostał – cieszyłem się, ze odzyskam pełnię wolności.
6.I.56 jedziemy do Karagandy. Towarzyszy nam uzbrojony strażnik. Tam wprowadzono nas znów do więzienia. Budynek jakby wymarły. Oczekując na naszych opiekunów odprawiłem Mszę Św. Wreszcie zjawili się i zabrali nas z sobą.
Zostałem skierowany do Domu Inwalidów na tzw. „Tichonowkę”. Mieszkańcy tego domu byli różnej narodowości – najwięcej Rosjan. Polaków było dziesięciu. Lekarz Żyd całkowity ateista. W jednym pokoju mieszkało nas kilku. Było czysto i wygodnie. Sprzątały niewiasty czuwające w nocy nad nami. Łóżka i pościel były czyste i zmieniane co 10 dni. Mogliśmy się kąpać w łaźni. Także w stołowej było czysto, po cztery osoby przy stoliku. Odżywienie dobre, produkty świeże. Wymagano tylko, by na posiłki przychodzić w oznaczonym czasie. Obowiązkowo na noc trzeba było być w domu, ale dzień można było spędzić tam gdzie się chce…
Już następnego dnia (8.I.) udałem się na poszukiwanie ks. Bukowińskiego. Odnalazłem rodzinę, u której się zatrzymał (Madera Stanisław i Zuzanna), ale jego nie zastałem. Spotkaliśmy się dnia następnego – powiedział mi, że ma tu wiele pracy wśród Polaków i Niemców. Odtąd starałem się Mszę Św. odprawiać „u ludzi” udzielając sakramentów jakie kapłan może udzielać. Do chrztu przynoszono od razu kilka dzieci. Ślubów było mniej. Należało przygotować narzeczonych, a niekiedy chrzciło się ich i dzieci…. Na Mszy Św. było pełno ludzi. Gdy otwarto kaplicę „u Niemców” wtedy już codziennie tam odprawiałem. Kazań jednak nie głosiłem. Ci ludzie od 1920 nie mieli możliwości uczestniczenia we Mszy św.; tak teraz łatwo się włączali śpiewając… Nas Polaków było dwóch i jeden Litwin (Stonis) a drugi nieco dalej (20 km ) w miejscowości Sarań. Księży obrządku wschodniego było kilku. Dwóch z nich odprawiało Mszę św. w naszym rycie. We wtorek przed środą Popielcową urządziliśmy dla ludzi adorację… W Wielkim Tygodniu spowiedź wielkanocna trwała często do późnych godzin nocnych. Rezurekcja zgromadziła tłumy. Aby więcej ludzi mogło widzieć ołtarz połączono dwa mieszkania usuwając dzielącą ścianę.
Zaraz po przyjeździe zgłosiłem się do milicji rejonowej – powiedziano mi, że Karaganda jest miejscem mojego zesłania i mam tu zostać na zawsze, aż do śmierci. Decyzję tą podpisał sam minister. Przyjąłem te słowa spokojnie dodając od siebie, że się to okaże w przyszłości…
19.III.56 Moskwa wydała zarządzenie zezwalające na powrót byłych więźniów do domu. Mimo, że miałem wiele zajęć i tylu ludzi życzliwych i przychylnych, zdecydowałem się wrócić do swoich owiec. W listach ciągle dziwiono się, że nie wracam.
22.V.56 pożegnałem się z wiernymi bardzo rzewnie, aż mi było przykro, gdy Niemka klęcząc prosiła: Ojcze komu nas zostawiasz? Szkoda mi było tych naprawdę uczciwych i dobrych ludzi… Powiedziałem tylko, że moi parafianie już 7 lat czekają na mój powrót, ale jeśli bym tam nie mógł pracować to wrócę do was. Odjechałem na dworzec, gdzie już wcześniej kupiono mi bilet i teraz po północy a więc już 23.V.56 wyjechałem z Karagandy do Baranowicz. Jechało ze mną kilka osób. Zatrzymaliśmy się w Moskwie – byłem nawet przy kościele, ale był zamknięty.
Do Baranowicz przyjechałem 29.V.56 r. wieczorem. Zamieszkałem na plebani. Słuchałem wiadomości, co tu zaszło po moim aresztowaniu. 30 maja udałem się pociągiem do Brześcia. Znajomi zaprowadzili mnie do ks. Łazara, a tu niespodzianka, był u niego ks. Antoni Grzybowski i ks. Horodeński…. Nazajutrz rano jestem w kościele. Wystawienie Najświętszego Sakramentu, spowiedź, Msza św. Ucieszyłem się bardzo dziękując Bogu, że pozwolił mi się znaleźć w dawnej mojej parafii, w kaplicy która stała się obecnie jedynym ośrodkiem religijnym dla całego Brześcia. Wszystko co przeżyłem przez sześć i pół roku poszło w zapomnienie. Jaki Bóg dobry i miłosierny, że przyjął to co przeszło jako pokutę za moje winy, a jeżeli nawet każe dalej pokutować, Jego moc zawsze wspierać mnie będzie!
Odwiedziłem jeszcze innych księży, aż wreszcie otrzymałem dokument na objęcie parafii. Żaden z księży nie mógł przystąpić do pracy duszpasterskiej bez zgody i dokumentu władzy cywilnej.
Przyjeżdżały w tym czasie delegacje – jedna z Ukrainy tak zwanej sowieckiej – zmuszony byłem wszystkim odmówić, bo nasza diecezja była w potrzebie. Idąc za radą naszych księży złożyłem podanie o wyznaczenie mnie wikariuszem dla tej części diecezji pińskiej, która w granicach ZSRR. Pełnomocnik w Brześciu kazał mi się w tej sprawie udać do Mińska (stolicy republiki). Tam jednak wyjaśniono, że dla rządu wszyscy księża są równi i nie ma starszych czy młodszych, a wy macie się rządzić swoimi prawami. Owszem, proszę objąć parafię, pracować jak inni.
W drodze powrotnej wybrałem się do Rubieżewicz. Był już wieczór. W bramie przed plebanią spotyka mnie wysoki mężczyzna, dobrze zbudowany. Wcale nie znaliśmy się. On pierwszy się odezwał: to pewnie nasz przełożony? A ja na to: Pewnie spotykam ks. Proboszcza? I przywitaliśmy się jak bracia. Naturalnie zostałem na noc… Dowiedziałem się, że w Berezie zmarł w maju ks. Mieczysław Pietrzykowski, staruszek, był chory od wielu już lat.
29.VI odbywał się odpust w Niedźwiedzicy. Udał się tam ks. Rogowski z Baranowicz, a ja go zastępowałem na miejscu. Na prośbę parafian z Niedźwiedzicy powiadomił mnie, abym po nabożeństwie tam przyjechał i tak uczyniłem. Spotkanie było wzruszające. Gdy zatrzymał się samochód na ulicy ja wyszedłem, rzucili się do moich nóg, wielu klękało. Tego nie oczekiwałem, byłem onieśmielony. Kazałem wszystkim powstać i ze śpiewem „Serdeczna Matko” wprowadzono mnie procesjonalnie do kościoła, gdzie wszystkich serdecznie powitałem i podziękowałem za modlitwy w czasie mej nieobecności. …
4 lipca otrzymałem na piśmie pozwolenie na spełnianie obowiązków proboszcza w Niedźwiedzicy. 22 lipca mogłem się zameldować. Po sześciu i pół roku znów jako proboszcz mogłem zacząć pracę wśród swoich parafian.
Odwiedziłem ks. Stanisława Miłkowskiego w Derewnie. Kapłan zacny, zasłużony dla Kościoła, kanonik kapituły wileńskiej, doradca biskupa, rekolekcjonista (prowadził rekolekcje w domu rekolekcyjnym w Kalwarii k/Wilna). Od 1952 roku bez pracy. Dla dobra dusz ludzkich zostawił wygodne warunki życia w dużym mieście i na prośbę wieśniaków przybył do nich, gdzie nie było wody ani elektryczności, chodził po błotnistych wiejskich drogach, jeździł do chorych na trzęsącym wozie. Mimo tych niewygód nie tracił humoru – a o przykrościach mówił, że są nieodzowne w życiu – więc nie narzekał. Śpieszył na każde zawołanie jako dobry kapłan.
Był to okres ogólnego odprężenia. Wielu księży wracało z więzienia, przeważnie chudzi, wynędzniali, ale pełni zapału do pracy…
Fragment wspomnień ks. Wacława Piątkowskiego