W przededniu wojny, wiosną 1939 roku, wioski Polesia odwiedzało niezwykłe zjawisko: kino objazdowe. Wiejska Spółdzielnia Kinematograficzna zorganizowała pokazy filmowe w najdalszych i najbardziej zapomnianych osadach regionu. Na chłopskich wozach, przez błotniste drogi, wędrowali kinooperatorzy wyposażeni w projektor, ekran i kilka rolek taśmy filmowej.
W wiejskich izbach, przerobionych na sale projekcyjne, gromadzili się wszyscy: księża, sołtysi, policjanci, chłopi, kobiety i dzieci. Miejsca nie brakowało nawet na piecu. Gdy tylko rozświetlał się ekran, a maszyna zaczynała warczeć, następował moment kulminacyjny: wieśniacy oglądali – często po raz pierwszy – ruchome obrazy.
Prezentujemy Państwu artykuł z gazety «Express Poranny» z 1939 r.
«W szkolnej izbie nikt by się więcej nie zmieścił. Miejsca w ławkach zajęły persony wsi: ksiądz, wójt, sołtys, batiuszka i policjant. Chłopstwo stanęło za nimi. Baby zajęły miejsca pod ścianami. Wszyscy cisnęli się też na szczycie pieca, ułożyli się ministranci z żoną. W izbie zaduch, mrok i milczenie naładowane oczekiwaniem.
Przez mrok przedarł się strumień światła z kinematografu. A kiedy maszyna zahuczała tubalnym głosem – na ekranie zaroiło się od postaci niosących krzyże i chorągwie. Chłopstwo rymnęło na kolana. Rozpoczęły się lamenty i westchnienia. A ktoś – jak się zdawało – rozsądniejszy na krańcach sali, krzyknął:
– Ludi! Dyk heta tolka kinematograf!
Słusznie. Przecież to tylko kinematograf. My zaś nie jesteśmy na krańcach ziemi, lecz zaledwie 200 kilometrów na wschód od Warszawy – we wsi Samojłowicze, powiatu brzeskiego.
Chłopi ze wsi Samojłowicze na widok filmowego dodatku PAT-a, ilustrującego sprowadzenie zwłok św. Andrzeja Boboli, rymnęli na kolana. Byli przekonani, że to, co widzą na ścianie, to żywi ludzie i prawdziwa trumna autentycznego świętego.
Po skończonym seansie w Samojłowiczach „człowiek, który kręci”, załadował się wraz ze swym kinematografem na chłopski wózek i wziął kurs według planu ułożonego przez Wiejską Spółdzielnię Kinematograficzną.
O zmierzchu dotarł do następnej wioski – Kozły. W wiosce nie ma odpowiedniej sali, ale są chaty i stajnie budowane tak, że tworzą jedną całość. Chata została przerobiona w „salę” kinematograficzną, natomiast stajnia w kabinę operatora. To nic, że pod nogami chlupocze gnojówka, że krowa mokrym pyskiem obwąchuje maszynerię. Największy kłopot był tylko z tym, aby koń nie wierzgnął w czuły aparat X Muzy.
Na szczęście koń był spokojny, ludzie w wiosce również – więc przedstawienie doszło do skutku. Na prześcieradło poszła „Rapsodia Bałtyku”. Z zapartym oddechem, nie drgnąwszy, obejrzano film od początku do końca. Chłopi i baby stali z otwartymi ustami. Akcji nie rozumieli ani w ząb – nie szkodzi. Wiejskiej Spółdzielni Kinematograficznej nie chodziło o to, aby chłop rozumiał kiepskie dowcipy Brodzisza i stare kawały Sielańskiego, lecz o to, aby na własne oczy ujrzał polskie morze, polskie okręty, samoloty i marynarzy mówiących po polsku.
W Rudnikach wyświetlano krótkometrażowy film, obrazujący korzyści, jakie można osiągnąć na ziemi skomasowanej. Następnego dnia chłopi gremialnie udali się do urzędu ziemskiego w sprawie scalenia ich gruntów.
W innej wsi po obejrzeniu „Halki” kobiety rzewnie płakały, mężczyźni zaś ruszyli do najbliższego dworu – i tylko interwencja wójta uratowała dziedzica od połamanych żeber.
W Przyikolesiu po wyświetleniu „Rapsodii Bałtyku” ludność nosiła kinooperatorów na rękach. W Nowosiółkach ktoś przerwał seans, obrzucając gromami „demoralizatorów bogobojnej ludności”.
W okolicy Orańczyc miejscowe ziemiaństwo wysłało do operatora protest przeciw „przewracaniu chłopom w głowach”. List kończył się ostrzeżeniem: „Chłopu trza dać najeść się i wyspać, a kinem go nie drażnić”. Kinooperator odpowiedział: „Chłop nie jest wołem, a wiejska kobieta – krową. Oni również są ludźmi”.
Takie i tym podobne przygody przeżywał jeden z szesnastu kinooperatorów Wiejskiej Spółdzielni Kinematograficznej, wędrujących po zapomnianych wioskach Polesia. Piętnastu jego kolegów działało w regionach może mniej egzotycznych, ale i mniej wdzięcznych – np. na Pomorzu, gdzie wiejscy widzowie sarkali na ubogi repertuar objazdowego kina. Chcieli czegoś swojego – czegoś, co nie tylko bawi, ale i poucza.
I w tym właśnie tkwił problem: brak filmów odpowiednich dla wsi. Spółdzielnia pchała na wieś to, co miała pod ręką, a jednocześnie marzyła o własnej produkcji. Na drodze do tego celu leżała jednak kolejna przeszkoda – brak pieniędzy.
Ale nadzieja pozostała. Bo jeden dobry film mógł zrobić więcej dla wsi niż tuzin instruktorów».
Objazdowe kino na Polesiu w 1939 roku było nie tylko przejawem kultury, ale także znakiem czasu. Było próbą połączenia odległych wsi z nowoczesnością, edukacją i tożsamością narodową. Wędrujące projekcje na zawsze zapisały się w pamięci tych, którzy je widzieli.
Tekst opracowany na podstawie artykułu z „Expressu Porannego”, nr 121 z 3 maja 1939 r.