Wieś Komarowicze leży w północno-wschodniej części powiatu mozyrskiego, w samym sercu Polesia, wśród puszcz, piasków i moczarów. Osada ta, zapewne zamieszkana niegdyś przez zaludniających te okolice Dregowiczan, sięga czasów bardzo odległych, o czym świadczyć może starożytny cmentarz, badany przed rokiem przez profesora Zawitniewicza z Kijowa. Według jego orzeczenia pochodzi on mniej więcej z VIII–IX wieku.

Później, w XVI wieku, Komarowicze wchodziły w skład dóbr książąt Olelkowiczów Słuckich, a dopiero po rozpadzie tych majątków na drobne części przechodziły przez kilka rąk, aż na początku XVIII wieku trafiły do polskiej rodziny szlacheckiej, w której posiadaniu pozostają do dziś

(…)

Znachorki

We wsi jest płatny przez gminę felczer, jest mała apteka i nawet szpital o kilku łóżkach. Lud jednak mało korzysta z tych udogodnień. Gdy kto zachoruje, naprzód przez długi czas wcale na to nie zwracają uwagi; potem gdy choroba się wzmaga, zbierają sąsiadki i te różne leki doradzają i stosują; jeśli to nie skutkuje, udają się do znachorki. Dopiero gdy i jej starania nie pomogą, już w ostateczności, udają się do felczera, lecz zawsze niechętnie; narzekają na niego i na jego lekarstwa. Przypuszczam, że gdyby mogli być darmo leczeni, chętnie by się temu poddawali. Felczer, pomimo że jest opłacany przez gminę, zawsze i od swych pacjentów coś bierze. Miałam zaś kilka przykładów, że chętnie udawali się do bawiącego we dworze lekarza, bo ten zapłaty od nich nie wymagał. Nawet potem chwalili go bardzo i w dowód wdzięczności jaja mu przynosili w podarunku. Ale rozstanie się z groszem dla tak niepochwytnego dobrodziejstwa, jak leczenie, jest tak przykrą dla nich koniecznością, że ociągają się do ostatniej chwili i wtedy idą się radzić, gdy już żadna pomoc skuteczna być nie może. Znachorki mają większą wziętość, bo są łatwiejsze do opłacenia: garniec żyta, kawałek słoniny, namiotka lub fartuch – to sowita zapłata dla znachorki; lekarzowi zaś trzeba płacić pieniędzmi, co dla Poleszuka stanowi olbrzymią różnicę.

To też ród znachorów i znachorek nie wygasa na Polesiu; wszyscy wygodnie żyją, bo ich umiejętność doskonale procentuje. Znachorka jest to zazwyczaj stara kobieta, pewna siebie, wygadana i wesoła, lepietucha, jak mówią; lubi gawędę, opowiada chętnie o wszystkim, tylko przy wspomnieniu o jej sztuce, robi tajemniczą minę, i niczego od niej dowiedzieć się nie można. Gdyby wyjawiła swoje sposoby, toby władzę swą straciła niechybnie. Nauczyć może tylko młodszych od siebie, a i tych niewielu. Znachorki są w pojęciu ludu dwojakiego rodzaju: jedne dobre, pożyteczne, które choroby leczą, umieją biedy i nieszczęścia zażegnywać i w złych chwilach są pomocą. Inne znowu, więcej do czarownic zbliżone, częściej szkodzą niż pomagają; to są wiedźmy, które mają stosunki ze złymi duchami, rozdają lubczyki, niekiedy i truciznę, a wzbudzają zawsze przesadną obawę. Człowiek bowiem na Polesiu tak od maleństwa nawyka do wierzenia w czary, w nadzwyczajne zjawiska, w siły nadziemskie, najczęściej szkodliwe, że ten świat nadprzyrodzony jest dla niego drugą przyrodą; żyjąc wśród rzeczywistego świata, na każdym kroku widzi działanie duchów, ciągle miewa z nimi spotkania, bezustannie ma z nimi do czynienia.

Znachorka ma na wszystko sposoby. Jeśli krowy nie dają mleka, to widocznie ktoś je urzekł; trzeba więc urok odczynić. Znachorka wtedy coś gada, szepcze, znaki różne czyni i krowy znowu zaczynają dawać mleko. Jeśli kurczęta lub gąsięta nie hodują się, to złe oczy im zaszkodziły; znachorka jedna tylko może na to poradzić. W każdej chorobie, w każdej biedzie do niej się udają, a przyznać trzeba, że często wiara uzdrawia i cudów dokonywa.

Wiedźma jest obdarzona wielką, prawie nieograniczoną władzą i zwykle tej władzy na złe używa. Umie ona przybierać rozmaite postacie, najczęściej jednak podkrada się do obory w kształcie czarnej żaby i cudzym krowom mleko odbiera. Największe krzywdy przyczynia sąsiadkom w noc świętojańską, i wtedy bardzo strzec się trzeba, bo wiedźma przez całą noc po świecie się włóczy, szukając ofiary. Aby uchronić krowy od jej czarów, trzeba oborę obsiać naokoło pokrzywą i makiem; zanim wiedźma wejdzie do obory, musi mak pozbierać, a po pokrzywy poparzyć sobie ręce; tymczasem kur zapieje i ona nie może już szkodzić. Należy też powiesić na drzwiach świeconą gromnicę; wtedy nie będzie śmiała progu przestąpić i ze złości będzie tak kąsała gromnicę, że nazajutrz wyraźne pozostaną ślady jej zębów. Stawiają też bronę przy drzwiach; jeśli jakie stworzenie do niej się zbliży, np. żaba lub mysz, to je zabijają. Zaraz potem prawdziwa wiedźma zaczyna chorować, i po tym można ją poznać. Było raz takie zdarzenie. Gospodyni, pilnująca w noc świętojańską dobytku, spostrzegła zbliżającą się do obory czarną świnię; domyśliła się, że to być musi wiedźma, i chwyciwszy ogromny drąg, bić ją zaczęła z całej siły. Świnia nie mogła ani się bronić, ani uciekać, tylko kwiczała żałośnie. Na drugi dzień jedna z kobiet we wsi, którą już podejrzewano o czary, zachorowała, a po tygodniu, gdy wyszła z chaty, była jeszcze spuchnięta od uderzeń, jakie otrzymała. Wtedy wszyscy się przekonali, że owa kobieta musiała zaprzestać swych szkodliwych praktyk.

W komarowickiej wsi mieszka dość znana ogólnie kobieta, której przypisują olbrzymią władzę i umiejętność. Posiada ona tysiące sekretów, których, niestety, najczęściej na złe używa. W każdej kryminalnej sprawie w okolicy ona jest zamieszana; oskarżona była kilkakrotnie o zabójstwo, ale zawsze umiała ujść bezkarnie. Przyrządza rozmaite leki, a nawet bodaj i truciznę tak straszną, że dość małej dozy, aby nią człowieka uśmiercić.

Gdy zaś nie umie się poznać na jakiej chorobie, przypisuje ją urzeczeniu. Pewien młody człowiek, bawiący we dworze, cierpiał często na migrenę. Chcąc zapoznać się z Malanją, poszedł do niej po radę. Długo mu się przyglądała, niedowierzając jego szczerości, wreszcie zawyrokowała, że ktoś, zazdroszcząc mu młodości i urody, rzucił nań urok. Dała mu więc wodę jakąś żółtawej barwy, którą kazała przez trzy dni przed wschodem słońca twarz obmywać, biorąc najpierw wodę do ust, a następnie wylewając ją na dłonie. O ile lekarstwo mogło być skuteczne, nie wiem, bo nie zostało użyte.

W sprawach miłosnych mają także znachorki i wiedźmy wpływ niemały. Mnóstwo istnieje sposobów na zjednanie sobie serca ukochanego lub ukochanej. „Widełki i kruczek”, kostki z nietoperza, złapanego żywcem i zaniesionego w nowym garnku nocną porą do mrowiska, gdzie trzy dni leżeć musi, aż go mrówki całkiem nie ogryzą, są nieomylnym środkiem do zaczepienia pożądanego lub do odepchnięcia natrętnego człowieka. Służy również do tego celu nitka, która była przeciągnięta przez oczy węża żywego, a którą trzeba przeciągnąć nieznacznie przez ubranie tego, którego się na męża lub kochanka pragnie. Zdaje mi się jednak, że tak okrutne sposoby istnieją więcej w fantastycznych rojeniach, niż w rzeczywistości, i wątpię, aby bywały używane. Są także rozmaite napoje, które znachorki umieją przyrządzać i rozdają jako lubczyki potrzebującym, lecz tajemnicy swej nikomu nie powierzają i bardzo trudno czegoś pewnego się dowiedzieć. Wiara w środki nadprzyrodzone jest tak silna i tak szczera wśród ludu, że bez najmniejszego wahania udają się do znachorki lub znachora w każdej potrzebie i najzwyczajniejsze objawy przypisują ich działaniu. Pewna kobieta zamężna, bardzo przez swego męża kochana i szanowana, opowiadała mi, że przez długi czas po ślubie patrzeć na nią, ani znać jej nie chciał, nawet porzucił ją zupełnie i za inną w dalekie strony popędził. W swym utrapieniu udała się do znajomego znachora, który, po użyciu pewnych zaklęć i zamówień, powiedział jej, żeby w Niedzielę kwietnia, po zachodzie słońca męża oczekiwała. Jakoż ledwie się ściemniło, powstała straszna burza ze śniegiem i szalonym wichrem (było to wczesną wiosną); przed chatę zajechał wóz, a w nim niewierny małżonek, który z czułością do żony się rzucił, został równie czule przyjęty i odtąd we wzorowej miłości przez wiele lat przy niej wytrwał. Jeśli źle się życzy kojarzącej się parze, to dosyć rzucić na nią garść piasku, gdy od ślubu do domu powracają, a przestaną się kochać i nigdy dobrze im się nie powiedzie. Chcąc przeszkodzić jakiemu małżeństwu, dość położyć przed końmi jadącymi do ślubu dziewięć strączków grochu, w których znajduje się po dziewięć ziarenek. Konie, pomimo wszelkich usiłowań woźnicy, z miejsca nie ruszą.

Najstraszniejszą jednak zemstą jest zawitka. Przejmuje ona paniczną obawą i zgrozą nieopisaną. Trzeba wielkiej zawiści i bardzo złego serca, aby komu zrobić zawitkę. Zdarza się to jednak często i sprowadza za sobą okropne następstwa. Jeśli zawitka jest zrobiona tylko ze złości, niesprawiedliwie, bez powodu, to wszelkie jej skutki spadną na robiącą ją osobę; jeśli przeciwnie, ta miała słuszne powody do gniewu, to biada winnemu! nic mu pomóc nie może i losy na nim mścić się będą za popełnione przestępstwa. Zawitka zależy na tym: kobieta, mająca żal np. do sąsiadki, postanawia na polu tejże zrobić zawitkę; idzie więc tam w południe, rozbiera się do naga, rozplata włosy i wśród żyta sąsiadki wybiera siedem kłosów, które związuje czerwoną nitką i przegina w dół ku ziemi, mówiąc: „Kruczi, kruczi na opaki, sztob nie buło u N. ni chleba ni muki,” albo jakie inne złe życzenie, np. żeby rozchorowała się cała rodzina, żeby bydło wyzdychało itp. Sąsiadka, znalazłszy w swym zbożu taką zawitkę, wpada w rozpacz, bo czuje grożące nieszczęście, a nie wie, jak mu zapobiec. Jeśli jest zupełnie niewinna, to może wyrwać kłosy i sama zanieść je w nocy na cmentarz, tam zaś na jakiej mogile położyć, a nieszczęścia od niej się odwrócą; ale pójść samej jednej w ciemną noc na cmentarz, to straszna wyprawa; okropne ze wszystkich stron wysuwają się widma, straszą, wołają, zaczepiają, nawet porywają za odzież, a oglądać się nie wolno, bo wszystko przepadnie i na nowo trzeba chodzić. Jeżeli zaś rzeczywiście ma grzech na sumieniu, to nic jej nie pomoże i rozmaite biedy ścigać ją będą. Przed paru laty jedna kobieta z Zapola, Aksienia Łobaczowa, ukradła u swej sąsiadki parę wiązek lnu; ta zrobiła jej na polu zawitkę, życząc jej samej śmierci. Opowiadała mi staruszka, która opodal jej zagonu żęła, że gdy Aksienia dostrzegła zawitkę w swym zbożu, zbladła jak trup, i choć starała się żąć jeszcze, ręce jej się trzęsły, w głowie się kręciło i musiała wrócić do chaty. W trzy dni potem w najstraszniejszych mękach konała. Wszystkie baby zwołano, lecz nic nie mogły poradzić; przybył felczer i przerażony wymknął się czym prędzej, bo gorączka była tak silna, że się rzucała na posłaniu, odpychając wszystkich, tak że związać ją musiano; dopiero wtedy skonała. Zwykle jednak, gdy zobaczą zawitkę, nawet bronić się nie próbują i w apatycznej rezygnacji czekają klęsk spaść mających.

Czym się leczą

Od bólu zębów używają odwaru z kory dębowej, którą płuczą usta po kilka razy, nawet gdy już ząb boleć przestanie. Kładą na pulsie ręki od strony bolącej, tarty chrzan; sprawia on szczypanie i chwilowo ulgę przynosi. Częściej jednak uciekają się do zamawiania; odbywa się ono w następujący sposób: gdy księżyc wejdzie (bez księżyca zamawianie nic nie pomaga), chorego wyprowadzają przed chatę i każą mu w jego tarczę się wpatrywać; osoba zaś zamawiająca kładzie palec na bolącym zębie i mówi po cichu te słowa:

„Jak dąb w lesie daleko, jak miesiąc u niebie wysoko, jak kamień u morze głęboko, jak hety try’ braty ubierucsa, to niechaj tabié zuby razbolacsa.”

I dodaje trzy Zdrowaś Mario. Można też i samemu sobie pomóc. Pierwszy raz widząc księżyc na nowiu, wziąć pole do ręki, nią się przeżegnać, i patrząc w księżyc, powyższe wymówić zaklęcia.

Od bólu głowy używają bandażowania z chustki, umoczonej w occie. Jeśli ból głowy pochodzi z zaczadzenia, kładą do uszu świeże żurawiny i często je zmieniają.

Formujący się wrzód okładają mąką pszenną, zmieszaną z miodem, co przyspiesza pęknięcie.

Od reumatyzmu i łamania w kościach używają szpiku końskiego smażonego w spirytusie. Tą maścią pocierają bolące miejsca; podobno nadzwyczaj prędko pomaga.

Od choroby św. Walentego, wielkiej choroby, dają do picia wyjęte zza ucha prosięcia kosteczki, starte na proszek i ugotowane.

Gdy kołtun ma się zwinąć, wtedy stawy bolą, w głowie szumi i wszystko dolega. Nie trzeba wtedy przeszkadzać kołtunowi, ale owszem dopomóc mu. Dla wypróbowania, czy rzeczywiście kołtun ma się zwinąć, noszą na sznurku wełnę jagnięcia, uwiązaną nisko na piersiach, pod dołkiem; jeśli kołtun ma się zwinąć, wełna ta splącze się i skręci w przeciągu dni kilku. Wtedy pić trzeba w wodzie suszone i starte muchomory, a włosy zaraz zaczną zwijać się. Barwinek również pomaga, zaparzają go w wodzie i piją. Kołtuna nie można obcinać dowolnie; albo zdarza się, że sam spadnie, albo może go odjąć znachorka w Wielką Sobotę, przy czym używa rozmaitych szeptów; wtedy trzeba go do wody zanieść i utopić. Powiadają, że ponieważ dnia tego Chrystusa w cerkwi odsłaniają, więc i kołtun zdjąć można.

W razie niestrawności biorą z wielką przyjemnością olej rycynowy, uważając to za wcale smaczne lekarstwo.

Kobietom, zaraz po urodzeniu dziecka, dają często gotowany w winie, lub nawet w spirytusie, pieprz i cynamon, co ma służyć do prędszego oczyszczenia. Potem pojają je rumiankiem.

Dziecku również przez pierwsze dwa dni nic prócz rumianku nie dają. Gdy się zdarzy, że po połogu nie dość prędko następuje oczyszczenie, przez co wzmaga się gorączka i napadają boleści, przygotowują dla chorej energicznie, ale czasem skuteczne lekarstwo: mrowisko razem z mrówkami zagotowują w wodzie i potem, wyrzuciwszy na płachtę, przykładają do żołądka. Znam pewną młodą kobietę, która po takim leczeniu prędko wyzdrowiała, przedtem zaś zdawała się być bliską zgonu. W takich samych wypadkach dają też wywar z rożków żytnich.

Od niepłodności leczą się rozmaicie. Następujący środek jest, jak powiadają, nieomylny: znaleźć w lesie brzozę, zrośniętą z dębem, przed pełnią księżycową zeskrobać trochę kory z jednego i z drugiego drzewa, ugotować i wypić. Drugi środek ogólnie używany: sznurek pępkowy od zdrowo urodzonego dziecka zetrzeć na proszek i wypić w wodzie lub wódce. Używają jeszcze następującego sposobu: wykrwawia się po kawałeczku z koszuli żony i męża; szmatki te palą i popiół dają do wypicia w wodzie mężczyźnie. Jedna kobieta opowiadała mi, że przez lat dwanaście nie miała dzieci, za co ją i mąż bił i cała rodzina poniewierała, w przypuszczeniu, że sama sobie umyślnie jakimiś środkami szkodziła; dopiero po użyciu tego środka zaszła w ciążę i miała potem aż dziewięcioro pociech; między innymi trzy dziewczynki razem urodziła. Jednak są wypadki, w których żadne lekarstwa nie mogą pomóc; można nawet z góry wiedzieć, że dana osoba potomstwa mieć nie będzie: „niema w niej narodu.” Tacy ludzie, którzy dzieci mieć nie mogą, sami zwykle rodzą się podczas drugiej kwadry. Rodzący się w pełni, na nowiu, lub w ostatnią kwadrę są zawsze płodni.

Mówiąc o dzieciach, wspomniałam o niektórych lekach, używanych ogólnie. Tu dodam, iż od konwulsji, dają im do picia wywar z korzeni piwonii. Zapewne okazuje się to bardzo skutecznym, bo z ogrodu we dworze wykradają zawsze wszystkie piwonie. Wyrzuty i krosty u małych dzieci smarują oliwą lub śmietanką, czasem masłem świeżym.

Żółtaczkę (żółtanka) u dzieci leczą kąpielami z marchwi; gotują w wodzie marchew i kąpią w niej trzy dni z rzędu.

W wywarze z makowych łupin kąpią kapryśne dzieci, aby lepiej spały.

Od bólów żołądka, i w ogóle dla zabezpieczenia przeciw chorobom, robią dzieciom kąpiele z wygotowanej starej słomy, wyciągniętej z dachu.

Umierającego kładą na gołych deskach i ściskają mu mocno ręce. Palą też przy nim gromnicę, aby lżej mu było umierać.

Od ran tak u ludzi, jak i u zwierząt, służą zebrane liście „padoroźniczka, oliśnika, malinnika” i młodziutkie listki brzozowe, zebrane koniecznie w dzień Kupały. Na robaki zaś, wylęgłe w ranach u bydła, u psów, czasem nawet u ludzi pomaga następujące zamawianie. Przed wschodem słońca, albo po zachodzie, na trzeci dzień po nowiu, patrząc na cierpiącego niby obojętnie, tak, żeby nikt się nie domyślił, trzeba przeliczyć na palcach do dziewięciu w taki sposób: zacząć od pierwszego palca do piątego i znowu u tej samej ręki do czwartego, potem znów od czwartego do pierwszego, do piątego i napowrót do pierwszego. Tak liczyć trzeba codziennie po trzy razy. Przez trzy dni powtarzać to zamawianie, a robaki same się wysypią i już trzeciego dnia ani jeden nie pozostanie. Dają też od ran pewien gatunek nieoczyszczonej terpentyny, zwany ogólnie „spiganar.”

Choroby gardła, na które nierogacizna często choruje, leczą wywarem z ziela, „bahunem” zwanego. Kładą im też czosnek do uszu. Uszy czasem przecinają. Nacierają także mocno gardło żelazem od siekiery. Na ogół na choroby trzody chlewnej używają antymonium, tak dalece, że nawet w przysłowiu weszło, dla wyrażenia, że czegoś dano za wiele: „pierdzieć antymonji.” Dla zaostrzenia apetytu opasowym wieprzom dają im kwiat bahunu.

Krowom, zaraz po ocieleniu, dają do jedzenia tak zwaną trojankę, rozmaite zboża, razem zmieszane i zaparzone. Gdy krowom czasem pękają i ranią się wymię, smarują chore miejsca słoniną lub śmietaną.

Od ran na językach u bydła mieszają razem miód, czosnek, gęsi nawóz i tym chory język nacierają; ma to podobno bardzo skutecznie działać.

Chcąc aby arbuzy i brukiew były słodkie, przed posianiem moczyć trzeba nasiona w wodzie z cukrem przez jedną noc.

Siejąc buraki, trzeba wetknąć w grządę kołek, do którego były przywiązane krosna starej baby; wtedy urodzą obficie i będą miały smak wyborny.

 

Emma Jeleńśka-Dmochowska, Wieś Komarowicze w powiecie mozyrskim ( fragmenty), opublikowano w czasopiśmie „Wisła” w 1891 roku, t. 5, nr 1 i 2

Udostępnij na: