Ku 100-leciu diecezji Pińskiej

Początek sierpnia 1937 roku. Pewnego popołudnia zjawił się w moim mieszkaniu ks. Dziekan, prał. Iwicki i zaprosił mnie na przejażdżkę dorożką. Mocno się zdziwiłem. Odmówić jednak nie wypadało tak godnej osobie i władzy… Dorożkarzowi ks. Prałat powiedział – proszę jechać na Kijówkę. Droga była prosta, ulicą Jagiellońską do wysokiego mostu. Kiedy dorożka znalazła się na moście, ks. Prałat wstał, ręką uczynił półkole, ukazując przemieście i powiedział – to Kijówka, mieszka tutaj parę tysięcy katolików bez dostatecznej opieki religijnej…

Z ulicy Szeptyckiego zjechano na Polną. Ks. Prałat w dalszym ciągu mówi o zaniedbaniu i opuszczeniu moralnym tej ludności, biada nad tym stanem i szuka sposobu wyjścia z tej przykrej sytuacji… Słuchałem i sam się przejmowałem. Żal mi tego ludu. Radzi więc częściej go odwiedzać, zainteresować jego życiem, potrzebami, trudnościami… Zbudować obszerną kaplicę czy kościół… Ks. Prałat z tym się zgadza i powiada, że myślą, pragnieniem ks. Biskupa jest to samo. Trudność zaś polega na tym, że nie ma kapłana, któryby się zabrał do tak dobrego, pożytecznego dzieła jak należy… Już kilku księży podejmowało się, zaczynało…. i zrezygnowali, nie mogli, czy nie potrafili? I, nagle, zwraca się do mnie, – może by się ksiądz zgodził? Ja na to – A jeżeli mi się nie uda. Będzie wstyd od ludzi, zawód przełożonych? Nie budowałem dotąd nic. Wolałbym zostać w szkole z młodzieżą… Przy tym ciągłe zmiany. Co roku inna szkoła, otoczenie, warunki… Ks. Prałat odpowiada – Mnie samemu przykro, że tak się dzieje, lecz nie ma innego kapłana, któremu można by tę sprawę powierzyć. Mam nadzieję, że i w tym wypadku ksiądz tego dzieła dokona, podobnie jak dotąd dobrze się ze swych obowiązków wywiązywał… Będzie z tego wielka chwała Bogu, pożytek ludowi, a księdzu – co Bóg przewidział. Bóg zaś nikomu nie zostaje dłużny…

Przedmieście Kijowskie było oddzielone od centrum miasta torami kolejowymi. Najbliższy dostęp był przejazd kolejowy, który podczas manewrów bywał zamknięty, co utrudniało mieszkańcom przedmieścia dojście do kościoła… A i kościół parafialny już się stawał szczupły z powodu stale wzrastającej ludności brzeskiej. Utworzenie więc parafii na Kijówce stawało się kwestią palącą. Rozumiałem to dobrze i w duchu już się zgodziłem. Sprawę jednak tak ważną należało dobrze rozważyć. Wolałem więc milczeć… Któregoś dnia ks. Prałat przypomniał a po krótkiej rozmowie wyraziłem zgodę, którą ks. prałat przyjął z radością ze słowami: – teraz będę spokojny.

Organizowanie nowej parafii było rzeczą trudną i odpowiedzialną… Nie bardzo się nad tym zastanawiałem. Byłem pewny tego, że każdy człowiek jest dzieckiem Bożym, a tym bardziej kapłan Chrystusowy. Więc i kapłan winien być szczerym jak dziecko, posłusznym jak dziecko i ufnym jak dziecko. Winien służyć Mu wiernie i liczyć na Bożą pomoc. A Bóg jest wszechmocny….

31 sierpnia 1937 roku zebrałem swoje rzeczy i przeniósłem się na teren przyszłej parafii. Zamieszkałem w małym pokoiku przy rodzinie, w domu kolejowym, sto metrów od kapliczki, w której codziennie odprawiałem Mszę Św. Z żalem pożegnałem się z młodzieżą i z gronem nauczycielskim gimnazjum Macierzy Szkolnej. Było mi tam tak dobrze jak w rodzinie. Objąłem nauczanie w szkole powszechnej Nr 5 (bardzo licznej), w gimnazjum mechanicznym i jak w roku zeszłym w szkole handlowej z nową nazwą – gimnazjum kupieckie. Szkoły znajdowały się w różnych punktach miasta. Z rowerem się nie rozstawałem. Zmuszony byłem się spieszyć, żeby wszędzie zdążyć na czas. I może ze względu na szybką jazdę, nazwano mi – holender latający. Nie bardzo mi się to podobało. Nikogo za to nie strofowałem, mawiałem jedynie – bierzcie ze mnie przykład.

Zaraz z początku ogłosiłem ludziom, że zamieszkam wśród nich z zamiarem zorganizowania parafii i proszę ich wszystkich o pomoc. Wyjaśniłem im potrzebę kościoła i stałej opieki duchownej, oraz ich obowiązki, jako przyszłych parafian… Wspólny, zgodny wysiłek tworzy wielkie i piękne rzeczy. Wiadomość tę przyjęli z zadowoleniem, prawie z entuzjazmem. Wybrali spośród siebie komitet i wszyscy obiecali pomoc. Wszyscy zgodni byli w jednym, w konieczności wybudowania świątyni. Każdy jednak chciał mieć ją bliżej swego domu… Wyznaczono kilka miejsc. Komisja specjalna na czele ze mną przybywała tam i okazało się, że tu za daleko, tam za nisko, woda blisko, tam za drogo… Rzeczywiście właściciele działek – prawosławni – dowiedziawszy się, że chodzi o budowę kościoła na ich placach, zażądali przynajmniej pięć razy tyle, ile warte… Sądzili bowiem, że na tali cel muszą być pieniądze… Ludzka filozofia… stanęło na tym, że postanowiono prosić Ks. Biskupa o wydzielenie paru hektarów z ziemi kościelnej. I rzeczywiście Ks. Biskup się zgodził. Plac ten dwuhektarowy znajdował się wtedy 250 metrów od najbliższego domu na Kijówce. Na nim miał powstać ośrodek parafialny – kaplica tymczasowa (w przyszłości sala parafialna), plebania również czasowa (w przyszłości murowana ma powstać wraz z domem parafialnym), duży murowany kościół i co Bóg da…..

Uradowały się serca ludzi, rozjaśniły się ich oblicza… Poczęły wpływać ofiary na fundusz budowy… Zaprowadzono księgi: protokółów zebrań, kasową, kwitariusze… Wpisywano każdą kwotę ofiarną.

W okresie Bożego Narodzenia za wiedzą Ks. Dziekana kolędowałem, czyli odwiedzałem rodziny katolickie na terytorium przyszłej parafii kijowskiej. Miałem bowiem na względzie dwie rzeczy: stan moralny rodzin i dobrowolne ofiary na rzecz budowy kościoła. W każdym mieszkaniu pozdrawiałem całą rodzinę na czele z ojcem, czy matką imieniem Jezusa, wpisywałem do księgi parafialnej imiona, wiek, stosunek do kościoła i praktyk religijnych, poświęcałem mieszkanie, błogosławiłem mieszkańców i pozostawiałem pamiątkowy obrazek z pojętym dla każdego napisem: – „Każdy katolik w niedziele i święta o Mszy, kazaniu, sumiennie pamięta. Nic nie kupuje, nic nie sprzedaje. Sam nie zarabia, zarobku nie daje.” Wszelkie ofiary wpisywałem do kwitariusza budowy ośrodka parafialnego. Przyjmowano mnie z radością i z wdzięcznością żegnano. Kolędowanie to miało skutki bardzo dobre, zbawienne. Wielu grzeszników pojednało się z Bogiem. Liczne rodziny uporządkowało stosunki wewnętrzne i sąsiedzkie. Frekwencja na nabożeństwach w kościele trzykrotnie się zwiększyła… Pmimo zmęczenia czułem prawdziwą satysfakcję oraz wzmożony zapał do dalszej pracy.

Członkowie komitetu budowy odbywali zebrania i owszem układali plany działalności, obiecywali pomoc. Niestety często na obietnicy się kończyło. Nic dziwnego. Mieli swoje rodziny. Sprawy osobiste. Więc plany te zmuszony byłem sam realizować. A potrzeb było wiele: Różne pozwolenia w urzędach, godzenie robotników, wyszukiwanie materiałów, sprowadzanie ich, przyjmowanie, sprawdzanie, porządkowanie, zbieranie ofiar, rozsyłanie listów propagandowych z prośbą o ofiary…. Skutki tej działalności były widoczne. Pieniądze wpływały: z list, z różnych urzędów, szkół, od osób prywatnych. Niektórzy opodatkowali się wnosić ofiary co miesiąc. Inni deklarowali w przyszłości materiały budowlane, – ktoś tysiąc cegieł, ktoś cement, inny drzewo, wapno, żwir… Inni swą pracę. W ogólnych zarysach wszystko się układało według zamierzonego planu… Byle do wiosny. A tam początek budowy…

Nadszedł Wielki Post. W szkołach rekolekcje doroczne. Spowiedź. Dodatkowe nabożeństwa. Pracy dużo… Moc zadowolenia… Kapłan bowiem cieszy się radością innych. Jest pośrednikiem między Bogiem a ludźmi. Żywym narzędziem w udzielaniu łask sakramentalnych, które wnoszą do duszy światło Boże, wzmacniają wolę. Czynią człowieka wewnętrznie wolnym, gotowym do udzielania ze siebie innym co ma w sobie najlepszego…

Był to rok 1938, pamiętny w dziejach narodu polskiego. W uroczystość bowiem Zmartwychwstania Pańskiego odbyła się w Rzymie kanonizacja błogosławionego Andrzeja Boboli, Męczennika. W Warszawie powstał komitet uczczenia nowego Świętego. Ogłoszono też zorganizowanie pielgrzymki do Rzymu z tej okazji. Może jedyny z pierwszych zgłosiłem swoja kandydaturę do udziału w tej pielgrzymce. Racje były oczywiste: Św. Andrzej ostatnie lata swego chwalebnego życia spędził na terenie diecezji pińskiej. Z Pińska wyruszał na misje w okolice miasta i dalej. Poniósł śmierć męczeńską w Janowie (40 km od Pińska). Poza tym tęskniłem za Rzymem, wiecznym miastem, gdzie przeżyłem tyle pięknych chwil, nie zapomnianych. Wiele zdobyłem dla umysłu i serca. W chwilach niepowodzeń, trudności, strat… wspomnienie Rzymu przywracało mi równowagę ducha i pewność działania. Wybierałem się w drogę z radością i pełen dobrych nadziei.

W biurze organizacyjnym pielgrzymki otrzymałem bilety oraz wszelkie informacje o autobusach, jadłodajniach, noclegach itp. Punktem zbiorczym pielgrzymki były Katowice. Tam czekały pociągi. A było ich 11- cie. Pociąg „biały”, w którym miałem jechać wraz z innym, odchodzi za kilka godzin. Na dworcu tłok. Pielgrzymi czekają cierpliwie. Wreszcie zajmują miejsca. W przedziale jest dość ciasno. Pasażerowie przyjmują to z humorem. Jadą bowiem do wiecznego miasta Rzymu, na kanonizację wielkiego Rodaka, sławnego na całym świecie Męczennika, chluby narodu Polskiego… Nadchodzi noc. Sen przerywa ciekawe opowiadanie. Rano wjeżdża pociąg na dworzec w Wiedniu. Pielgrzymów spotyka orkiestra. Na głównym placu czekają autobusy, które odwiozą podróżnych do barów na posiłek ranny. Na wielu miejscach placów, skwerów, ulic, widzi się ogromnych rozmiarów transparenty czerwone z napisem w języku niemieckim: – „Ein Volk, Ein Reich, Ein Fuhrer” a po polsku znaczy: „Jeden naród, jedno państwo, jeden wódz” (Hitler). To na usprawiedliwienie „Anschlussu”, czyli przyłączenia Austrii do Rzeszy Niemieckiej, dokonanego w ostatnich dniach.

Za Wiedniem pociąg wjeżdża w okolice Semuering, pełen podziwu krajobraz. Teren pofałdowany: wzgórza, zielone doliny, małe zameczki, niewielkie kościółki z ostro zakończonymi wieżyczkami. A wszystko i wszędzie czyste, ogrodzone, zadrzewione… Piękno przyrody kierowane ręką ludzką umiejętnie, po mistrzowsku.

Pociąg przeskakuje niewielkie stacje kolejowe. Na dłużej zatrzymuje się w Klagenfuhrt. Następna stacja jest Tarvisio już na terytorium Italii. Wszystko tutaj po włosku: napisy, żywa głośna rozmowa, gestykulacja zewnętrzne zachowanie się Włochów… Stacja kolejowa znajduje się u podnóża niebotycznej bardzo stromej góry. Niektórzy wyrażają obawę, że w tych warunkach stale grozi śmierć. Czytam napisy, tłumaczę podróżnym, którzy dziwią się temu, oraz że dotąd się nie zdradziłem ze znajomości języka włoskiego…

Koło północy pociąg zatrzymuje się w Udine, stolicy prowincji Veneto. O godzinie 9-ej przybywa do Wenecji… gdzie pozostaje parę godzin. Jest Wielki Czwartek. Pielgrzymi rozbiegają się po mieście w poszukiwaniu kościoła i nabożeństwa. Niestety już po wszystkim. Niektórym udaje się przyjąć Komunię Świętą. Inni nie dostępują tego szczęścia z braku Hostii Św. W mieście nie był przewidziany napływ tylu pielgrzymów. Wenecja to miasto na wodzie. Zamiast ulic kanały. Są wprawdzie place – największy przy dworcu kolejowym i przy pałacu dożów, katedrze Św. Marka i nie liczne uliczki. Ruch (cały) odbywa się po kanałach w statkach (tramwajach) i w gondolach. Przewodnik objaśnia wiele rzeczy ciekawych. Niestety w języku francuskim. Mało kto może go zrozumieć. Oczy i uszy zwrócone są na mnie, staram się w tłumaczeniu nadążyć za przewodnikiem.

Z Wenecji pociąg dąży wprost do Rzymu, dokąd przybywa późnym wieczorem. Pielgrzymów witają na dworcu i odprowadzają do czekających autobusów, które w swej kolejce odwożą do przygotowanych miejsc noclegowych. Ze swą grupą trafiam do domu kościelnego przy parafii obsługiwanej przez księży Orionistów. Na dobranoc częstują podróżnych filiżanką czarnej kawy i bułeczką. W nocy budzi przybyłych chłód pory kwietniowej. Wczesnym rankiem udaje się do Kolegium Rzymskiego. Po drodze odwiedzam kościoły. Jest bowiem Wielki Piątek.

Na placu z prawej strony przed wejściem do kolegium nowo zbudowany gmach – to wydział prawa Kanonicznego, biblioteka, aula magna… W kolegium bez zmian. Ogarnia mnie błoga radość, wdzięczność Bogu. Jakby uczucie ze spotkania z najdroższym przyjacielem. Nic dziwnego. Przecież to miejsce czteroletniego pobytu najpiękniejszego, najważniejszego w moim życiu. Okresu formacji kapłańskiej, nabywania ducha rzymskiego, przywiązania do Stolicy Apostolskiej, umiłowania najszczytniejszych ideałów: Boga, Kościoła, przykazań opartych na miłości i poszanowaniu ludzkiej godności… Tutaj moi wychowawcy: ks. Rektor, profesorowie… od których doznałem tyle dobroci…

Pierwszą wizytę złożyłem Panu Jezusowi w kaplicy seminaryjnej, potem Najświętszej Maryi Pannie pod tytułem – Madonna della Fiducia – na I piętrze w kapliczce. Ks. Rektor, Mons. Ronca, poprzedni wicerektor przyjmuje mnie z wielką czułością. Ofiarowuje mi pokój i cale utrzymanie na czas pobytu w Rzymie. Wypytuje o życie w ojczyźnie, pracę, jej wynikach… Jestem bardzo wzruszony przyjęciem, zainteresowaniem. Podziękowałem mu serdecznie i gościnę przyjąłem.

Po południu odwiedziłem grób Pana Jezusa w siedmiu kościołach (według zwyczaju rzymskiego), oraz brałem udział w Ciemnej Jutrzni w bazylice Św. Jana, gdzie też uczestniczyłem w dniu następnym w Wielkosobotnich nabożeństwach. Ponieważ w Wielką Sobotę każda rodzina rzymska (katolicka) pragnie poświęcić swoje mieszkanie, zostałem zaproszony do tego zbożnego dzieła w parafii swego dawnego kolegi Don Di Sera. Bezpośrednio potem pośpieszyłem do Ks. Biskupa K. Bukraby, swego ordynariusza, który na mnie oczekiwał, a nawet wypytywał znajomych o mój adres. Ucieszył się więc gdy mnie ujrzał i po pierwszym powitaniu oświadczył, że ks. Wacław ma być jego kapelanem podczas uroczystości kanonizacyjnych. Wybór nie mógł być bardziej trafny. Z pośród księży pińskich najlepiej znałem Rzym.

Uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego to Dzień Wielki i radosny w całym świecie chrześcijańskim. Chrystus Pan umarł za prawdę i sprawiedliwość. Zgodnie z zapowiedzią trzeciego dnia po śmierci powstał z grobu, zmartwychwstał, udowadniając w ten sposób Swoje Bóstwo, oraz prawdziwość głoszonych zasad religii chrześcijańskiej.

Wielkanoc 1938 roku staje się sławnym w dziejach Polski. Do grona kanonizowanych wielkich Polaków przybywa nowy – Św. Andrzej Bobola, Apostoł Polesia, Kapłan Męczennik. Na jego kanonizację przybyło do Rzymu przeszło 10.000 Polaków świeckich, liczne duchowieństwo na czele kilkunastu Biskupów. W kościołach, katakumbach, na ulicach, placach, tramwajach rozbrzmiewa mowa polska. Nie tylko Polska, lecz cały świat katolicki odpowiednio przygotował się na ten akt doniosłego znaczenia. Italia o lazurowym niebie, najpiękniejszy kraj na świecie (kraj świata), szczególnie piękny w okresie primavery (wiosny), kiedy do lazuru nieba przybywa zieleń naziemna w liściach, kwiatach… Większość turystów to pielgrzymi, których celem jest uczestniczenie w nabożeństwach Wielkiego Tygodnia i Pańskiego Zmartwychwstania, nawiedzenie modlitewne miejsc uświęconych krwią męczenników chrześcijańskich: – katakumb, bazylik, cmentarzy. W tym roku tego rodzaju pobożnych dusz było jak nigdy dotąd.

Obudziłem się wcześnie. Wszak to Wielki Tydzień. O godzinie 7-ej odprawiłem Mszę Św. w małej kaplicy Kolegium przed obrazem Matki Bożej – Sandre mea, Fiducia mea. Zaledwie wstapiłem do swego pokoju, już mnie szukają. To szofer przysłany przez Ks. Biskupa. Minuta zaledwie upływa już jestem w taksówce, a po drugiej podjeżdżamy pod dom Nr 18 na via Macchiavelli (Dom Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek). Pomimo wczesnej pory dnia Ks. Biskup Bukraba już w szatach pontyfikalnych gotów do odjazdu. Na ulicach Rzymu ruch duży szczególnie w pobliżu Św. Piotra – placu i bazyliki. U wejścia do Watykanu straż papieska (Szwajcarzy), ubrana w pasiaste mundury, w hełmy. Na widok Ks. Biskupa staje na baczność, prezentuje halabardy. Obszerny korytarz wznoszący się lekko ku górze prowadzi do  dużej sali,przeznaczonej obecnie dla Księży Biskupów oczekujących na wyjście Papieża. Ks. Biskup jest jednym z pierwszych. Po 15-tu minutach sala wypełnia się po brzegi. Na dany znak wszyscy pośpiesznie lecz z godnością wychodzą i kroczą schodząc po stopniach do bazyliki…czoło procesji już daleko wewnątrz (długość bazyliki – 183 metry). Za krzyżem postępują klerycy z Kolegium Rzymskiego,  klerycy i księża studenci Polacy w Rzymie i z Polonii świata, duchowieństwo innych narodowości świata. Feretrony głoszące sławę Św. Andrzeja

Boboli, obrazy przedstawiające cuda Św. Męczennika Polesia zdziałane za Jego przyczyną, członkowie kapituł kanonickich, zakonów… wreszcie Księża Biskupi i Papież Pius XI niesiony na sedia gestatoria. (Niesiony żeby mogli go oglądać wszyscy możliwie w bazylice). Witają go dźwięcznym, metalicznym głosem fanfary, burza oklasków. Entuzjazm południowców udziela się wszystkim. Wołają – Viva il Papa. Niech żyje Papież. On zaś z uprzejmym wyrazem twarzy błogosławi wszystkim. Największa świątynia świata wypełniona po brzegi. Niektórzy widzą papieża po raz pierwszy. Z nadmiaru wzruszenia wycierają z oczu łzy. Pochód tryumfalny zamyka kordon Szwajcarów (gwardia Zvicerra), trzymając się za ręce, w hełmach, powstrzymują mocny nacisk tłumów. Z chwilą, kiedy Ojciec Św. Mijał Konfesję (główny ołtarz nad grobem Św. Piotra), chór Kapeli Sykstyńskiej rozpoczął hymn – Ecce Sacerdos Magnus – Owacje publiczności na cześć papieża ustały nieco wcześniej. Następnie wzniosły hymn do Ducha Świętego – Veni Creator Spiritus-. Modlitwa. Uroczyste ogłoszenie ex Cathedra dekretu o wyniesienie błogosławionego Andrzeja Boboli do godności Świętego, wraz z przemówieniem Ojca Św. Msza Św. I na zakończenie hymn dziękczynny – Te Deum laudamus… Powrót Ojca Św. Z bazyliki do pałacu watykańskiego wywołał ponownie spontaniczny, entuzjastyczny zryw czci i hołdu Papieżowi w burze oklasków i wołania tłumów – Niech żyje. E viva.

Święty Andrzej Bobola urodził się w ziemi sandomierskiej w 1591 r. Od dzieciństwa odznaczał się pobożnością i czystością życia. W młodym wieku wstąpił do zakonu OO Jezuitów. Po wyświęceniu na kapłana oddawał się pracy wychowawczej nad młodzieżą, głównie jednak głosił nauki o jedności Kościoła i nawracał wielu zbłąkanych. Za to też wyłącznie w sposób okrutny został zamordowany w Janowie koło (40 km) Pińska 16 maja 1657 roku przyjmując palmę męczeństwa. Jest możnym orędownikiem u Boga i patronem diecezji pińskiej. Dla upamiętnienia tej rzadkiej uroczystości w dziejach Polski ogół uczestników kanonizacji postanowił się sfotografować. Pośpiesznie przyniesiono fotele dla wyższego duchowieństwa, a inni obecni stanęli na stopniach bazyliki, której fasada stała się tłem fotografii. Piękna to pamiątka z miejsca męczeństwa Św. Piotra – Entuzjasta Chrystusa Pana, wiernego Jego Sługi, Zwierzchnika całego Kościoła katolickiego.

Wieczorem tegoż dnia ukazał się oczom Rzymian i całego świata wspaniały obraz sławnej Bazyliki iluminowanej tysiącem lamp oliwnych. W drugi dzień świąt wielkanocnych odprawiłem Mszę Św. Na grobie Św. Piotra w podziemiach bazyliki watykańskiej (pod konfesją), a trzeci w kaplicy Św. Sebastiana w katakumbach ŚW. Domitylli.

Niektórzy z pątników udali się w tym czasie do Neapolu w celu obejrzenia „cudu świata” według znanego przysłowia – „Vedere Napoli e muori”- co znaczy „Ujrzeć Neapol i umrzeć”. W środę pod wieczór wraz z grupą najbliższych, żegnani przez przyjaznych Włochów, udaliśmy się w drogę powrotną do ojczyzny ze smutkiem wprawdzie, że to miłe sercu minęło tak prędko, jednocześnie w podniosłym nastroju i pełni wrażeń, oraz zadowolenia, jak po dokonaniu bardzo ważnego zadania. Bogu niech będą dzięki. Należy wyrazić uznanie Komitetowi pielgrzymki za to, że połączył piękne z pożytecznym. Mianowicie w drodze powrotnej udostępnił zwiedzenie Florencji z jej pięknym kościołem p.n. S.Maria dei Fiori – czyli N. Maryi Panny Kwiatów. Padwy ze słynną bazyliką Św. Antoniego, którego z zachwytem i ze czcią wspomina każdy katolik z powodu Jego niezmiernej łaskawości i skutecznej pomocy w każdej potrzebie. Tam to na cześć wielkiego Cudotwórcy odprawiłem Mszę Św.

Z Padwy przez Wenecję… Klagenfuhrt – przybyliśmy do Wiednia. I z dworca kolejowego autobusami odjechali pielgrzymi do miejscowości Kahlenberg – (Łysa Góra). Miejsce to znane jest w historii z pobytu Jana III Sobieskiego, króla polskiego. On bowiem stąd, wezwany na pomoc przez cesarza austriackiego, po wysłuchaniu Mszy św., do której służył i przyjęciu Komunii Świętej, uderzył na oblegających Turków i odniósł wielkie zwycięstwo, zmuszając wrogów do ucieczki. Było to w roku 1683. Tutaj, w tym kościele, na tym samym ołtarzu po 255 latach kapłan polski ze zgromadzenia OO. Zmartwychwstańców, przy wypełnionej świątyni Polakami, śpiewem polskich pieśni religijnych, odprawiałem Mszę Św. I udzielałem Komunii św. Bogu niech będą dzięki.

Na ostatnim etapie podróży powstała mnie myśl wykorzystania okazji i zdobycia nieco grosza na dobry cel. I zaproponowałem: – Proszę Państwa, komu nie są potrzebne drobne monety włoskie, czy austriackie, (w Polsce ich nie użyją) proszę mi je udzielić na budowę kościoła…. Oświadczenie to zostało przyjęte prawie przez aklamację. Oddali mi je wszystkie. Ja zaś z kolei wymieniłem je w banku państwowym w Warszawie i otrzymałem 35 złotych.

Po powrocie do Brześcia młodzież szkolna zarzucała pytaniami. Pierwsze lekcje zmuszony byłem poświęcić opowiadaniu o celu podróży, warunkach i wrażeniom wyniesionym z tej uroczystości. Młodzież uczciwa, niewinna słuchała z wytężoną uwagą … obiecała w przyszłości z podobnej okazji skorzystać. Teraz zaś naśladować w wierze i w wartościach moralnych Św. Andrzeja Bobolę i prosić Go o najlepsze wyniki najbliższych egzaminów.

Budowa ośrodka parafialnego. Pomimo zajęć szkolnych należało przystąpić do zorganizowania pracy budowy ośrodka parafialnego. Nie byłem specjalistą. Nie byłem wtajemniczony w sprawy budowlane. Ani czasu mi nie zbywało. To jednak w imię Boże zabrałem się do dzieła z energią ufając w pomoc Bożą. W pierwszą niedzielę miesiąca maja podczas Mszy Św. prosiłem obecnych o modlitwy do Boga o błogosławieństwo w tym przedsięwzięciu, zachęcałem do wspólnego wysiłku, zgody i wytrwania do upragnionego końca.

Komitet nie rozporządzał większą sumą pieniędzy… postanowił budować sposobem gospodarczym w miarę zdobywania materiałów i gotówki…. Wyznaczono więc miejsca pod budowę: stróżówki – względnie organistówki, studni, szopy na materiały budowlane, kaplicy i plebani. Wszystko to miało być czasowe, do zbudowania w przyszłości stałych odpowiednio urządzonych budynków na sposób miejski, z salą parafialną .. itp.

W Brześciu nie trudno było wtedy zdobyć potrzebne materiały budowlane. Znaleźli się też odpowiedni fachowcy i po kilkunastu dniach powstał zwykły, lecz wygodny domek jednorodzinny. Z kolei wykopano i uruchomiono studnię. Zbudowano szopę na materiały budowlane. Dwie furmanki konne przywoziły żwir z nad Muchawca (rzeka). Przywieziono cement. Zawrzało na pustym dotąd placu. Nieoczekiwanie przybyło dwóch specjalistów do wyrobu pustaków (cegły betonowe o rozmiarach 40×25). Od razu przystąpili do pracy. Ciekawość ogarnia najbliższych mieszkańców, – co się tam dzieje. Zjawiają się najpierw dzieci. Już o wschodzie słońca, słysząc ich głosy, wstaję i razem z nimi podlewam gotowe pustaki (tym się je wzmacnia). Przychodzą też i starsze osoby szczególnie po pracy (pod wieczór) i każdy według swych sił i umiejętności pracuje do zachodu słońca.

Zakłada się fundament pod czasową kaplicę, godzi się rzemieślników: Murarz po okrzepnięciu fundamentów przystępuje do układania ścian. Cieśle przygotowują wiązania dachu, materiał na podłogę. Stolarze – okna i drzwi. Na placu – ludzi co raz więcej, radzą, cieszą się , dostarczają potrzebne brakujące materiały… Mur rośnie.. Stawiają dach z wiązanką kwiatów u góry. Pokrywają. Z frontu kaplicy budują wieżyczkę. Na niej zawieszają dzwon. Układają podłogę. Budują ołtarz. Okna już są oszklone i wstawione drzwi. 13 sierpnia 1938 roku komisja przyjmuje roboty, dziękuje za moje starania i pracę, jak również wszystkim współpracownikom. Następnego dnia, a była to niedziela 14 sierpnia, ks. Wacław miałem Mszę Św. w kapliczce przy Ognisku Kolejowym na stacji Brześć Poleski II, jak czyniłem to codziennie przez ubiegłych 11 miesięcy, dla miejscowej szkoły i wiernych. A pod wieczór na czele licznie zebranych, tworzących pochód tryumfalny ze śpiewem pieśni Maryjnych odprowadziłem swą Panią – Najświętszą Maryję Pannę, Matkę Miłosierdzia, czczoną w Ostrej Bramie w Wilnie, do nowo zbudowanej większej kaplicy, pięknie i gustownie ozdobionej girlandami i kwiatami i umieściłem w ołtarzu na tronie królewskim.

Wczesną wiosną tego roku (1938) staruszka – M. Kociołek, matka strażnika wojskowego, zamieszkałych w twierdzy brzeskiej na zachód od miasta, pewnej nocy miała widzenie bardzo wyraźne, jakby na jawie, mianowicie: na wschodzie, w pewnej odległości od domów obszerne pole, na którym olbrzymia rzesza ludzi, odświętnie ubranych w postawie modlitewnej, a nad nimi Matka Boska o miłym wyrazie oblicza w lśniących szatach królewskich.- Widzenie to stało się rzeczywistością w dniu 15 sierpnia, uroczystości Wniebowzięcia N. Maryi Panny.

Cała ludność katolicka miasta Brześcia przybyła na pierwsze nabożeństwo. Ani kaplica, ani otaczający obszerny plac nie mógł pomieścić wiernego ludu, który z konieczności zatrzymał się, pozostawał poza czasowym ogrodzeniem będąc w stanie brać czynny udział (uczestniczyć) we Mszy Św. I w Słowie Bożym. Po krótkim wstępnym przemówieniu, korzystając z pozwolenia Ks. Biskupa, poświęciłem kaplicę, czyniąc ją – Domem Bożym – i odprawiłem Mszę Św.. kazanie zaś okolicznościowe wygłosił ks. Władysław Siekierko na ambonie, zbudowanej specjalnie na placu przy kaplicy. Wdzięcznym sercem lud Boży chwalił Boga Wszechmogącego i Maryję, Matkę Chrystusa Pana za ten dar w postaci świątyni, choć małej, lecz własnej i drogiej, bo wzniesionej z jego ofiar i pracy. Na zakończenie właśnie odśpiewali hymn, – Ciebie, Boże chwalimy, Ciebie Panem wyznawamy…

W dziejach kościoła brzeskiego dzień ten (15.VIII.1938 r) był dniem historycznym. Codziennie dzwon z wieżyczki wzywał wiernych na Anioł Pański, na Mszę Św. I inne nabożeństwa. W niedziele i święta odprawiałem dwie Msze Św. Za wiedzą ks. Dziekana w kaplicy odprawiały się też pogrzeby. Codziennie też przychodzili ludzie na modlitwę. Było więc ognisko nowe (trzecie w Brześciu) kultu Bożego i Bożej chwały. Czyż z tej racji nie należy się cieszyć, chwalić Boga i dziękować Mu zawsze. Istotnie: „Pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej Panie”.

Z Bożym błogosławieństwem w ciągu paru miesięcy kościółek na Przedmieściu Kijowskim został zaopatrzony w konieczne utensylia: szaty czyli – ornaty, kapy, bieliznę – obrusy ołtarzowe, alby, komże, stuły, krzyż procesjonalny, dwa sztandary, baldachim, inne rzeczy. Nabyto też fisharmonię i katafalk oraz całun do pogrzebów i nabożeństw żałobnych. Pierwszym organistą był p. Wójtowicz, starszy już mężczyzna, ojciec przyszłego kompozytora, człowiek uczciwy i zacny. Kościelnym i stróżem – Daniel Gajda i zamieszkał wraz z żoną i trojgiem dorosłych dzieci w domu tuż przy kaplicy. Do Mszy Św. Codziennie usługiwali chłopcy szkolni, których liczba kilku z czasem wzrosła do kilkunastu.

Plebania. Palącą sprawą było mieszkanie dla księdza w przyszłości proboszcza, który ze względu na obowiązki duszpasterskie, winien się znajdować stale w pobliżu kościoła. Obecne mieszkanie było oddalone od kaplicy o 800 metrów, przy tym droga przeważnie polna, błotnista, zwłaszcza po deszczu utrudniała dojście do celu. Na zebraniu komitetu postanowiono zbudować dom tymczasowy drewniany i to dla oszczędzenia czasu kupić już gotowy….

Kto ma tym się zająć?. Obecni zaczęli się wymawiać pracą, brakiem czasu, może nie potrafią dogodzić…? Cóż, musiałem się zgodzić. Przecież mieszkanie potrzebuje przede wszystkim ja. Ksiądz Udaje się na poszukiwanie. Ruszam w kierunku południowym. Dopiero na 45-tym kilometrze znajduję odpowiedni dom. Właściciel jednak stawia nazbyt wygórowaną cenę i nie dochodzi do zgody.. Po paru dniach odpoczynku wyruszam z ministrantem Ryszardem na północ, rozpytując po drodze docierajmy do Kamieńca (35 km) i wstępujemy do plebani. Ks. Pr. Ignacy Wierebiej częstuje herbatą i radzi udać się do wsi Dworzec, gdzie najprawdopodobniej znajdziemy gotowy już dom nowy… Docieramy do celu. Uprzejmy gospodarz po krótkiej rozmowie zgadza się przewieźć i postawić dom na ukończeniu na miejsce w Brześciu. A ponieważ nabywcą jest ksiądz katolicki, nie wymaga na razie zadatku. Całą sumę może otrzymać po przewiezieniu i całkowitym wykończeniu domu na miejscu. Na zakończenie rozmowy dodaje ów wieśniak prosty i szczery, – mam zaufanie do księdza, chętnie mu usłużę, a pieniądze nie uciekną. I dotrzymał słowa. Po kilku dniach przyjechał do Brześcia z dwoma synami, wytyczyli po dokładnym wymierzeniu miejsce na fundament i ponieważ kamienie, żwir i cement były już na miejscu, w ciągu trzech dni ułożyli mocny fundament A po tygodniu przywieźli materiał już przygotowany i złożyli zrąb, a potem resztę. Wykończenie trwało dość długo. Może dlatego, że się spieszyłem i pragnąłem się przenieść jak najprędzej. Zbliżały się chłody jesienne, deszcze… W końcu dokonali swego, i 22 listopada wszedłem do nowo zbudowanej plebani, której rozmiary wynosił 9×7 metrów. Wewnątrz miała sześć pomieszczeń, największe – kancelaria, następnie (pokoik) salonik, sypialnia, stołowy, kuchnia i pokój służącego. Z frontu ganeczek (wejście do kancelarii) z tyłu zaś przybudówka z kuchni na podwórko gospodarcze.

Jednocześnie budowano szopę w części gospodarczej podwórza na drzewo i inne nieodzowne potrzeby. A od strony ulicy Jasnej układano chodnik z płyt betonowych i prowadzono linie elektryczną. Na tym sprawy budowlane tegoroczne się kończą. Kaplica o rozmiarach 15x 9 mogła pomieścić do 600 osób różnego wieku.

W okresie wakacyjnym zastępowałem dziekana brzeskiego. Z początku roku szkolnego uczyłem w miejscowej szkole powszechnej Nr 5 i w gimnazjum mechanicznym. W drugą sobotę miesiąca września wprowadziłem księży do nowej kaplicy do słuchania spowiedzi młodzieży szkolnej. (Msza Św. Na rozpoczęcie roku szkolnego miała miejsce jeszcze wspólnie z innymi szkołami miasta w dużym kościele). Z zachowania się młodzieży i z wykorzystania na ten cel nowej kaplicy wywołała w sercu zadowolenie i satysfakcję za poniesione starania i trudy. Obecni bracia kapłani wyrazili również swoje uznanie za moje osiągnięcia w tak krótkim czasie i porządek, jaki panował podczas spowiedzi. Odpowiadałem, że wszystko co widzą dobrego, należy przypisać skuteczności łaski Bożej. Ja sam jestem tylko narzędziem w rękach Najwyższego i Wszechmogącego Pana, któremu cześć i chwała. To co zostało dokonane, było jedynie częścią zamierzonego celu, mianowicie – organizowania parafii. Ciąg dalszy należy do Gospodarza diecezji, którym jest ks. Biskup Ordynariusz. Podobnie jest w kwestii powołania kapłańskiego, o którym nie decyduje kandydat, lecz Ks. Biskup diecezji.

Z tej racji czekałem na dalszy rozwój sprawy. Wierni ze swej strony początkowo nieśmiało, może z powodu szacunku do osoby duchownej, potem coraz odważniej zwracali się z pytaniem do mnie, kiedy tu u nas będzie parafia? Do kościoła w śródmieściu mamy trzy i więcej kilometrów. Ciężko nam starym chodzić…? Na przejeździe kolejowym musimy długo czekać…? Wreszcie się zdecydowałem, a ponieważ z powodu zajęć szkolnych nie mógłem osobiście pojechać do Pińska (180 km). I przedstawić sprawę jak najdokładniej, wysłałem pismo sprawozdawcze, oświadczając, że według mojego mniemania warunki wymagane przez Prawo Kanoniczne są spełnione i dojrzał czas do utworzenia parafii na Kijowskim Przedmieściu w Brześciu n. Bugiem. O co najpokorniej Waszą Ekscelencję prosi ludność katolicka tego przedmieścia. Ks. Biskup wyraził zgodę i wkrótce przybył do Brześcia, oraz w porozumieniu z ks. dziekanem wydzielił z terenów parafii brzeskich obszar nowej Kijowskiego Przedmieścia. Granicami były tory kolejowe – Brześć – Kowel – i Brześć – Baranowicze aż do terenów parafii w Zbirogach, Zaościu i Małorycie. Dekret erekcyjny i nominata mnie na proboszcza parafii zostały sporządzone w Pińsku 10 października 1938 roku, i przysłane do ks. Dziekana Lucjana Żołądkowskiego, który też w dniu 16 października tegoż 1938 roku wprowadził mnie do kościółka jako proboszcza w obecności bardzo licznie zebranych parafian i gości. Miał też długie przemówienie o posłuszeństwie władzy duchownej i obowiązkach parafian. A było ich ponad 4000. W obrębie przedmieścia kijowskiego mieszkało 3850 i przeszło 300 w miejscowościach wiejskich (spis z pocz. 1939 r.)

Z obowiązkami proboszcza przyjąłem też odpowiedzialność za stan moralny i zbawienie dusz tych ludzi. Przybyły też akty chrztów, ślubów, pogrzebów, katechizacji przedślubnych, odwiedzanie chorych, kierownictwo organizacji religijnych, opieka nad biednymi, opuszczonymi…. i dalsza budowa… kościoła… Ażeby sprostać możliwie jak najlepiej tym zobowiązaniom w porozumieniu z władzami szkolnymi pozostałem nadal nauczycielem w miejscowej szkole powszechnej, w gimnazjum zaś mechanicznym zastępował mnie ks. Łazar.

Miałem już pewne doświadczenie duszpasterskie. Zdobyłem je w szkołach, w trzymiesięcznym zastępstwie proboszcza w Starojelni w 1933 r. I obecnie przy organizowaniu nowej parafii. Posiadałem już znajomość ludzi, zapał młodzieńczy, a przede wszystkim dobrą, czystą intencję, a najważniejsze pomoc Bożą. Czułem, że Bóg chce mieć na tym przedmieściu opuszczonym, swoją świątynię – ognisko prawdziwej wiary, miłości i cnót wszelkich. Wszystkie swe zamiary, potrzeby i prace polecałem Matce Najświętszej Maryi, która mnie powołała do służby w Kościele Jej Syna. Parafię, którą z pomocą Bożą zorganizowałem oddałem pod Jej przemożną opiekę jako Królowej Polski. Bóg nie skąpił mi Łask swych i pociech.. Pierwszą to błogosławieństwo Boże w pomyślnym rozwoju i szczęśliwym zakończeniu wstępnych prac parafialnych. Następne – chrzest dziecka moich przyjaciół w dniu poświęcenia kaplicy, za pozwoleniem ks. Biskupa. W dowód skutecznej współpracy przy budowie i wdzięczności byłem również ojcem chrzestnym tego dziecka… Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności pierwszego ślubu udzieliłem młodzieńcowi ze swej rodzinnej parafii…

Po paru dniach zamieszkania w plebani mocno się przeziębiłem. Przyczyną tego był właśnie nowy nieopatrzony na zimę dom. Mocny ból głowy, silne dreszcze, temperatura 39 i pół – zwaliły mnie z nóg. Do leczenia użyłem zwykłego domowego sposobu: – konfitury z malin, gorącą herbatę, okryłem się ciepłą kołdrą i futrem, co pobudziło do obfitych potów. Skutek okazał się nadzwyczajny. Rano czułem się na tyle dobrze, że mógłem się podnieść z łóżka, udać się do kościoła i odprawić niedzielną Mszę Św.  Niemoc cielesna trwała w ciągu następnych trzech tygodni. Pozwalała mi jednak załatwiać najpilniejsze sprawy parafialne, a nawet dysponować na śmierć ciężko chorych poza domem.

Adwent pochmurny i smutny minął prędko. Przyszło Boże Narodzenie – podniosłe i radosne. Choinka. Żłóbek z Dzieciątkiem Jezus zachęcały wszystkich do odwiedzania kościoła i do modlitwy. Codziennie litania do Imienia Jezus i kolędy przy żłóbku gromadziły licznie wiernych w porze wieczornej. Parafinie podczas kolędowania spotykali i przyjmowali księdza proboszcza z wielką radością. Otwierały się ich serca na pytania o stanie moralnym i pouczenia. Nawracali się. Frekwencja w kościele zwiększyła się trzykrotnie. Większość ogromna wiernych zmuszona była podczas nabożeństwa pozostawać poza ścianami świątyni. To jednak

nie wpływało na ich modlitewny stan i uczestniczenie zwłaszcza w śpiewie z wiernymi wewnątrz.

Początek roku 1939 nie był chłodny, raczej podobny do chmurnej i dżdżystej jesieni. Czego dowodem miał miejsce przykry wypadek. W tej nowej parafii brzeskiej rezydował ks. Antoni Grzybowski, prefekt szkół i w potrzebie zastępca ks. Proboszcza. 17 stycznia wypadły jego imieniny. Matka jednego ze starszych ministrantów przygotowała piękny tort, jako prefektowi swego syna. I ten chłopak, niosąc go, uwiązł nogami w błocie, tuż przed gankiem plebani. Ofiarą tego szamotania się był właśnie tort, który niesiony na kloszu lekko przykrytym, zsunął się i upadł na mokrą ziemię. Była to niemała konsternacja i chłopaka i widzów…

5 lutego tegoż roku ks. Wacław błogosławiłem swoim rodzicom w kościele w swej rodzinnej miejscowości z okazji „złotych godów”. Ta rzadka uroczystość zgromadziła olbrzymie tłumy wiernych. Była więc to nie tylko uroczystość rodzinna, ale i całej parafii.

W Wielkim Poście po raz pierwszy odbywały się rekolekcje nie tylko szkolne, a i parafialne ku ogólnej radości… we własnym kościele. W Wielki Piątek, 9.IV jako w rocznicę Męki i Śmierci Pana Jezusa poza Missam Praesanctificatorum i modlitwami u Grobu Pańskiego, nie było innych zajęć, ani spowiedzi, chyba w nagłych wypadkach. Mówiono, że w tym dniu się spowiada tylko „łotrów i zdrajców”. I z tej racji ks. Wacław pozwoliłem z pomocą starszych uczniów posadzić dookoła plebani 50 drzewek owocowych. Po świętach zaś truskawki, porzeczki białe, czarne, agrest, warzywa ogrodowe.

Nabożeństwa w dniu Pańskiego Zmartwychwstania odbywały się uroczyście i w podniosłym nastroju. Dumni byli parafianie ze swego kościółka – mówili – mały ale nasz…

W dniu 1-go Maja, jako w święto N. Maryi panny, Królowej Polski (tytuł kościoła) odbył się uroczysty „odpust”, pierwszy na Kijówce. Służba Boża. Życie modlitewne rozpoczynało się wcześnie. O godz. 7-mej otwierano kościół, jeżeli zachodziła potrzeba nawet i wcześniej. Spowiedź. O godz. 8-ej Godzinki na cześć N. Maryi Niepokalanej i pieśni Maryjne. O godz. 9-ej Msza Św. Szkolna z kazaniem, recytowana lub śpiewana z dziećmi. O godz. 11-ej Suma poprzedzana aspersją, czyli pokropieniem wodą święconą ludu i procesją dookoła kościoła, z kazaniem, śpiewem chóru i ogłoszeniami zapowiedzi i innych spraw parafialnych. Po sumie – suplikacje z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem.

Po sumie odbywały się zebrania organizacji religijnych: kółka ministrantów, Straży Honorowej N. Serca Jezusowego, Tercjarstwa Św. Franciszka, Żywego Różańca, Misyjne… Pierwsze piątki miesiąca do Serca Jezusowego, Nabożeństwa Majowe, Czerwcowe, Październikowe. Naturalnie: śluby, chrzty, pogrzeby… W miesiącu maju spotkało mnie wyróżnienie, zostałem wybrany na członka rady miejskiej. Naturalnie po uprzednim uzyskaniu zgody na kandydowanie i pozwolenie Ks. Biskupa.

Fragment wspomnień ks. Wacława Piątkowskiego

Udostępnij na: