Patrząc przez okno na ten ponury krajobraz, przypominający raczej późną jesień ze słotą niż zimę, jakoś trudno uwierzyć w to, że dawniej, a nawet i za naszej pamięci trafiały się jeszcze te zimy prawdziwe. Jakby „wyjęte” z jakiejś starej bajki, a więc: z siarczystym mrozem, ze śniegiem okrywającym grubą, białą pierzyną pola i lasy przez długie miesiące… „A jednak były!” – cieszy się człowiek, wspominając dawne lata i zaczyna wywoływać z pamięci jakieś zatarte obrazki, wydarzenia, usłyszane kiedyś opowieści. Zazwyczaj jednak mamy problem z ułożeniem czytelnego obrazu z tych urywków wspomnień. Lata robią swoje i czasem już nie potrafimy odróżnić rzeczywistych faktów od naszej wyobraźni, a co gorsza, „zanieczyszczonej” późniejszymi wiadomościami, zaczerpniętymi z przeczytanych książek i obejrzanych filmów.Poleszucy

Ale zdarzają się wypadki, gdy jakaś opowieść, szczególnie usłyszana w dzieciństwie, ma już na zawsze „zarezerwowane” miejsce w naszej głowie. Są to albo wydarzenia kuriozalne, albo budzące zgrozę, lecz mające jedną niepodważalną wartość – są po prostu z życia wzięte!

Otóż o jednym takim wydarzeniu pragnę dziś opowiedzieć. Historia ta jest tak niezwykła, jak niezwykłym człowiekiem był jej główny bohater. Pan Hilary Kotarski nie tylko miał niezwykłe rzadkie w danej okolicy, a wręcz oryginalne imię, ale sam był prawdziwym, wiejskim oryginałem. Wprawdzie gospodarzył na skrawku jałowej ziemi, tak jak i wszyscy sąsiedzi, ale prócz tego był jeszcze kowalem, znał się na chorobach koni i bydła, nie była mu obca stolarka, miał kilkanaście pni pszczół, a na dodatek po mistrzowsku grał na skrzypcach! Grał też, w razie potrzeby, także i na innych instrumentach, lecz skrzypce były jego prawdziwą pasją. Czego tylko nie wyprawiał z tym drewnianym „pudełkiem”, jak pieszczotliwie nazywał swoje skrzypce! Potrafił wyciągnąć z nich każdą nutę, ot tak, na zawołanie! Żadne wesele w okolicy, żadna zabawa nie odbywała się bez udziału Hilarego. Przez to swoje granie miał stałe utarczki ze swoją żoną Józefą, która bez końca wypominała mężowi, że więcej czasu spędza na zabawach i włóczeniu się po knajpach, niż zajmuje się gospodarką. Ale do poważniejszej kłótni między nimi i tak nigdy nie dochodziło, bo pan Hilary miał swoje „sposoby” także i na własną żonę. A zresztą to granie czasem przynosiło nawet pewne wymierne korzyści. Trudno więc było gniewać się na takiego męża, który niezwykle pogodnie odnosił się do otoczenia, a szczególnie do swej prawowitej małżonki! Tak więc, po paru całusach, pani Józefa zamieniała dąsy na uśmiech i tylko bez końca żartobliwie powtarzała: „A żeby to ciebie wilki zjadły z tym twoim graniem!” Na to pan Hilary, również z uśmiechem, zawsze odpowiadał: „Oj, kobito! Nie wywołuj wilka z lasu!”

No cóż, w tamtych czasach o tegoż wilka wcale nie było tak trudno! Kolonia Zielona w pełni zasługiwała na swoją nazwę, bo była rozrzucona wśród zagajników, otoczona od południa i wschodu ogromnym lasem, ciągnącym się na przestrzeni wielu kilometrów. Za lasem było też kilka kolonii i małych wiosek, a dalej zaczynał się jeszcze większy las, należący do dziedzica Sumowskiego. Zwierzyny w tych stronach nigdy nie brakowało, a zatem były też i wilki, bo miały pożywienie. Zresztą dosyć często porywały także owce albo i cielaka z pastwiska – jak tylko pastuchy się zagapiły. Zdarzało się też w zimie, że wilki grasowały wśród zabudowań, podchodziły w nocy pod obory, czyniąc popłoch wśród zwierząt i wywołując głośne ujadanie psów.

Hilary posiadał dubeltówkę, chociaż nie był zapalonym myśliwym. Czasem tylko, zapraszany przez kumpli, chodził na zające, to tak, dla zabawy. Parę razy robili wyprawy także na wilki, lecz jakoś bez większego skutku. Przestrzenie były ogromne, a ludzi do nagonki zawsze brakło. Poza tym wilk czuł się tutaj „jak u siebie”, a na dodatek był to zwierz przebiegły i ostrożny. Co prawda gajowy Jaworski z Lublatyna opowiadał, że zna kilka ścieżek, którymi chadzają drapieżniki, lecz jakoś nie było chętnych do siedzenia nocą na mrozie, w leśnej kniei, nawet w kożuchu i walonkach! Zresztą człowiek na wsi i tak miał wiele zajęć, a tu na dodatek zbliżały się święta! Skończyło się katolickie Boże Narodzenie, zaczęło się prawosławne, a jeszcze przed Wielkim Postem ktoś chciał zdążyć z weselem. Dla Hilarego był to okres wytężonej pracy. On i jeszcze kilku grajków mieli własną, niewielką kapelę. Co prawda owi grajkowie mieszkali na innych wsiach i koloniach. Ale gdy była potrzeba grania – jakoś potrafili się spiknąć i stawiali się na zawołanie jak jeden mąż.

Otóż pewnego razu, pod koniec stycznia, przyszło zaproszenie na wesele aż z Radomla. Była to taka polsko-niemiecka kolonia za tym pierwszym lasem. Niecałe dziesięć kilometrów od Zielonej. Daleki krewny Hilarego brał za żonę dziewczynę z sąsiedniej wsi Skobajewo. W tamtych czasach wszyscy w okolicy byli skoligaceni ze sobą, więc odmówić było nie sposób. Hilary zaczął wybierać się w drogę, a śniegi akurat leżały okropne, od Sylwestra też trzymał tęgi mróz. Tak sobie kombinował: „Co by tu począć?” – trzeba jakoś tam dotrzeć, a iść na piechotę samemu się nie chciało. Kumpel Adamczyk – też doskonały grajek, a przy okazji sąsiad z Czarnego Lasu, musiał w tym czasie „odrobić” inne wesele. Miało się odbywać w obszernej karczmie Żyda Icka, stojącej na rozdrożu, tuż pod lasem, a więc prawie za jego chałupą, która należała do przysiółka Góry. Trudno, co miał na to poradzić? Ubrał się ciepło, wrzucił futerał ze skrzypcami do worka i poszedł do tego Radomla. Miał trochę szczęścia, bo do Lublatyna podjechał na żydowskich sankach – akurat Żydzi z Kowla wozili drewno opałowe. No to już miał o wiele bliżej, a później – to jak Pan Bóg da!

A wesele? Cóż, wesele – jak wesele! Granie, tańce, śpiewy od rana do nocy. Zeszło się trochę rodziny, której od dawna nie widział, byli też i starzy kumple. Grali aż w siedem osób, bo przyszło ze Skobajewa także kilku Niemców – przednich muzyków! Na drugi dzień były jeszcze tradycyjne „poprawiny”, no to się posiedziało. W końcu jednak trzeba było i do swojej chałupy wracać! Krewni odradzali mu pieszy powrót, prosili, żeby jeszcze trochę posiedział, bo może nadarzy się jakaś okazja i ktoś go później podwiezie. Uparł się jednak, że nie, że musi iść, bo pogoda dobra, a jak coś, to i księżyc teraz pięknie świeci – no to jakoś tam dojdzie. Włożyli mu do torby flachę z gorzałą i trochę gościńców, no i poszedł.

Droga była prosta – jak z bicza strzelił! Zapalił sobie fajkę i wesoło coś mrucząc pod nosem skierował się do znajomego Lublatyna. Dzień, niby to już trochę dłuższy, jednak szybko się kończy. Zima! Nad kominami wsi stały słupy dymu, różowe w promieniach zachodzącego słońca. Miał zamiar wejść do Jaworskich, pogawędzić, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że czekała na niego jeszcze dosyć daleka droga. Na niebie już błyszczał pełny księżyc, więc nie obawiał się zabłądzić w lesie. „Droga wyjeżdżona, widno jak za dnia, to dam se radę!”- gadał sam do siebie. Nucąc dalej coś pod nosem, śmiało brnął do przodu żłobionymi w śniegu koleinami.

Noc powoli, bez pośpiechu, lecz stanowczo wkraczała do lasu. Wiekowe sosny już całkowicie skryły gwiaździste niebo i tylko od czasu do czasu błyszczały ich bogate ubrania ze szronu, mieniąc się w blasku księżyca. Rześkie, mroźne powietrze przyjemnie chłodziło twarz, a z pod wyłogów kożucha jeszcze wydobywały się zapachy ciepłej izby i stołu, obficie zastawionego rozmaitymi przekąskami… Trochę już żałował, że nie uległ namowom rodziny i nie został. Ale przecież obiecał żonie, że długo nie zabawi. A to znaczy, że ona czeka! Na wspomnienie o kochanej Józce – przyspieszył kroku. Zaczął też zastanawiać się nad tym, co też ma od rana do zrobienia, bo przecież wypadałoby pojechać do młyna, może już nie ma kolejki?

Fajka mu się wypaliła, a droga tymczasem wyraźnie zaczęła piąć się w górę. Był to widomy znak, że zbliża się do piaszczystych wydm, położonych w samym środku lasu, z rzadka porośniętych jałowcem i marnymi sosenkami. Nagle zrobiło się widno i śnieg zaiskrzył się niezliczoną ilością drobnych światełek. Hilary powoli wszedł na grzbiet wydmy i zatrzymał się na chwilę, oczarowany widokiem zimowego lasu. Był zupełnie sam w tej puszczy, lecz wcale nie odczuwał żadnego strachu, po prostu stał w bezruchu, upojony do głębi duszy roztaczającym się widokiem! Do domu miał już całkiem blisko, lecz przeżywał teraz i nie lada rozterkę! Bo za wydmami droga się rozchodziła i mógł pójść każdą z nich. Z tym, że ta, po prawej, prowadziła obok knajpy Icka, a ta, z lewej, wiodła wprost na Góry, czyli do tego przysiółka Zielonej, gdzie mieszkał.

Stał w zadumie jakąś chwilę, ponownie nabijając fajkę. Nastawiał ucho w stronę karczmy, licząc na to, że może uchwyci jakieś odgłosy muzyki, a wówczas to już nie będzie miał wyboru – „zaliczy” na dziś jeszcze jedną zabawę, przecież nie było znowuż tak późno. Nadaremnie jednak wsłuchiwał się w leśną ciszę – od strony karczmy Icka nie dolatywały żadne odgłosy zabawy. „Czyżby się już rozeszli?” – myślał z niedowierzaniem, skręcając w lewo, na drogę wiodącą wprost do domu. Pykając fajką, wesoło podążał znajomą drogą, rypiąc butami po zamarzniętym śniegu.

Wtem jego ucho wychwyciło jakiś dziwny dźwięk, dolatujący z głębi puszczy. Był krótki, lecz mocny i niezwykle melodyjny, a zarazem taki tajemniczy, nawet budzący grozę. Po chwili się powtórzył, już nieco dłużej i znacznie bliżej, przypominając głos klarnetu w mroźnym powietrzu. Teraz już nie miał wątpliwości. „Wilki!” – jak piorun błysnęła myśl, mrożąc krew w jego żyłach. Z przerażeniem odczuł, jak nogi zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. Był teraz sam na sam ze zgrają krwiożerczych bestii i nie miał żadnych złudzeń co do tego, że jest przez nie osaczany! „No i wykrakała w końcu ta moja Józka” – pomyślał z rezygnacją.

Sytuacja naprawdę była paskudna, a na dodatek bez wyjścia. Dookoła tylko wysokopienne sosny, na które za nic w świecie nie można by było wdrapać! Nie miał przy sobie ani kija, ani nawet scyzoryka, tylko skrzypce i te wiktuały z weselnego stołu. Rzucić w wilka butelką z wódką? Szkoda! A zresztą i tak, jak jednego zabije, to inne rzucą się na niego. A były już obok! Wyraźnie widział przemykające między drzewami szare sylwetki, czasem też zabłysły chyżo żółto-zielone ślepia, odbijając blask obojętnego na ludzką niedolę księżyca. „Co ich tu do licha zwabiło?” – zastanawiał się Hilary. Nie mógł pojąć zachowania wilków. Dookoła tyle obór i komórek pełnych bydła i trzody chlewnej, po co to włóczyć się po tych lasach? Jakoś też nie wyobrażał sobie siebie w roli posiłku dla głodnych zwierząt. Wtem znowu przeszył go mróz, bo zobaczył jak para wilków przecina mu drogę. Odwrócił się do tyłu – tam także błyszczało kilka par wilczych oczu. Zrozumiał, że żarty się skończyły.

Znów pomyślał o swojej Józce: „Ależ się ucieszy, jak będą zbierać po śniegu te moje pokrwawione gnaty!” Chociaż wątpił, czy te gnaty ktoś w ogóle odnajdzie, bo wilków było sporo. Na razie się zatrzymały i pilnie śledziły każdy jego ruch. Oparł się więc plecami o grubą sosnę i postanowił jeszcze raz na tym świecie zapalić swoją zgasłą fajkę, o której całkiem zapomniał. Zapałki jednak łamały się w drżących palcach. Rzucił w końcu ze złością puste pudełko w śnieg i wyciągnął z futerału skrzypce. „Raz kozie śmierć, chociaż zagram na ostatek, jak już umierać – to z muzyką!” – zaśmiał się w duszy ze swego desperackiego uczynku. W nocnej ciszy popłynęła melodia znanego walczyka. Hilary grał tak, jak bodaj jeszcze nigdy w swoim życiu. W końcu sam tak się rozczulił tym swoim graniem, że aż spod przymrużonych powiek kilka gorących łez spłynęło mu po policzkach.

Gdy otworzył oczy, zauważył wśród wilków jakieś poruszenie. Zebrały się teraz do kupy i siedząc w pewnej odległości od grajka, wyraźnie przysłuchiwały się czarującym dźwiękom, wydobywającym się z „pudełka”. To jeden, to drugi wyciągał ku niebu mordę i delikatnie próbował naśladować tę lub inną nutę. Zdziwiony Hilary zaciągnął inną melodię i spróbował zrobić kilka kroków. Wilki, o dziwo, gromadnie ruszyły za nim, jednak utrzymując tę samą odległość. Przystawał Hilary – zatrzymywały się też i wilki. I tak, powoli, ten dziwny pochód zbliżał się co raz bliżej do zabudowań kolonii.

Księżyc zaczynał chylić się za czarną ścianę lasu, gdy Hilary w końcu doszedł do swojej chałupy. Wilki odprowadziły go prawie do samej stodoły, stojącej tuż pod lasem. Na rozstanie Hilary zagrał im jeszcze skocznego oberka i podreptał wąską ścieżką na swoje podwórko. A zgraja wilków, tworząc w biegu długą, czarną linię, pognała gdzieś dalej w swoich „wilczych sprawach”, żegnana już tylko spóźnionym ujadaniem psów.

Wkrótce w oknie Kotarskich zapalił się ognik. Zaspana Józefa z podziwem i przejęciem słuchała opowiadania męża o jego nocnej przygodzie, nie bardzo wierząc w to, że jest całkiem trzeźwy. Dopiero gdy Hilary zaczął ściągać mocno przesiąknięte potem koszule, a z worka wydobył całą flaszkę wódki i pęto kiełbasy, zaczęła po trochu co nieco rozumieć i biadolić nad swym marnym losem. Hilary tymczasem odzyskał dobry humor i swoim zwyczajem żartował z małżonki, wypominając jej te „przepowiednie” o wilkach, które miały go w końcu zjeść „z bebechami”, jak to ona zawsze podkreślała. „A widzisz, że nie zjadły, bo chociaż to i zwierz najdzikszy, a jednak zna się na dobrej muzyce!” – zakończył z tryumfującą miną. „Ano, siadaj do stołu, wypijemy za cudowne ocalenie po kielichu i kładziemy się spać, bo ludzie noc nam jeszcze rozbiorą!” – zagadał swym ciepłym głosem, pobłażliwie gładząc dłonią lekko siwiejącą głowę żony.

IMG_3782

Czy tak to było z tym Hilarym, czy też nie – dziś trudno ustalić. Opowiadano o nim jeszcze wiele innych historii, też bardzo dziwnych, a nawet wręcz niewiarygodnych. Widocznie był to człowiek nie tylko oryginalny, ale i popularny w tych stronach. Bo nie ma już ani tej kolonii, ani knajpy Icka, jak nie ma też Lublatyna i Radomla. Pozostały tylko lasy, które tak samo stoją czarną ścianą , jak stały i siedemdziesiąt, i sto, a pewnie i tysiąc lat temu. Pozostała też i pamięć o Hilarym i jego skrzypcach, którymi potrafił zauroczyć nawet wilki…

Anatol F. Sulik

Kowel

Udostępnij na: